poniedziałek, 10 czerwca 2013

O tym, jak zawaliła się Galeria Rzeszów

Pamiętacie może te wszystkie przepowiednie odnośnie rzekomego zawalenia się naszej galerii? Na pewno pamiętacie, bo swego czasu było o tym głośno, zwłaszcza w okolicach jej otwarcia. Oczywiście, jestem raczej sceptycznie nastawiona do wypowiedzi jakiegoś gościa, który nazywa siebie jasnowidzem, ale skłamałabym mówiąc, że nie zrobiło to na mnie wrażenia. Zawsze, gdy jestem na porannej zmianie i muszę po ciemku otwierać wyjścia ewakuacyjne do wszystkich sal, czuję pewną grozę, gdy chociaż przez chwilę pomyślę, że mogłoby to się stać podczas mojej pracy. 
A taki właśnie miałam sen zeszłej nocy. 
Siedziałam przy swojej kasie wieczorem i wyglądało na to, że wysłałam na seans swojego brata. Ktoś siedział obok mnie, chyba jedna z moich koleżanek z pracy, gdy do naszego stanowiska podeszła nowo przyjęta dziewczyna i zaczęła z nami gadkę-szmatkę. Miała twarz jednej z tych, które w świecie rzeczywistym (lub jakkolwiek to nazwać) były ostatnio na rozmowie kwalifikacyjnej. Pamiętam, że zobaczyłam, jak światło w galerii ciemnieje i wszystko zaczyna nieprzyjemnie skrzypieć. Moje myśli skupiły się wokół brata, który siedział na seansie i o niczym nie wiedział. Widziałam, jak zawalają się ruchowe schody. Widziałam ten nagłą panikę ludzi próbujących uciec z walącego się budynku. W tłumie też był mój brat, którego chwyciłam za rękę i razem wybiegliśmy z kina. To, czego nie znoszę w snach, to brak jakiegokolwiek logicznego rozumowania. Zamiast próbować się wydostać przez klatkę schodową, ja postanowiłam zeskoczyć z poziomu drugiego na poziom zero i wybiec głównym wyjściem. Pamiętam dalej, jak stałam już po drugiej stronie ulicy wśród tłumu i patrzyłam na gruzy rozwalone na torach. Była noc, ale niebo było jakoś tak dziwnie rozświetlone, wyglądało jakby się paliło. Nie jestem do końca pewna, czy słyszałam krzyki, ale na pewno czułam strach innych.
 Później atmosfera mojego snu była bardzo dziwna. Przenieśli prawie wszystkich pracowników do kina na Powstańców Warszawy, gdzie chyba mi się podobało. Było tam jakoś weselej i ludzie byli bardzo mili. Poznałam chłopaka, który miał twarz jednego gościa z mojego wydziału, z drugiego roku. Oprowadzał mnie po obiekcie i cały czas powtarzał, żebym się nie przejmowała, bo wszystko jest już dobrze. Potem dowiedziałam się, że z załogi kina uratowali się prawie wszyscy z wyjątkiem dwóch osób: nowej dziewczyny, którą mój mózg nazwał Walerią (srsly, brain, srsly?) i jeszcze jednej osoby, której tożsamości nie zdradzę, bo mogłaby to przeczytać i się przestraszyć faktem, że zginęła w moim śnie.  Ponad to, mój kierownik w wyniku szoku po tym zdarzeniu, popadł w straszną depresję i widać było po nim, że bardzo tęsknił za utraconym kinem. Koledzy siedzieli na kanapach w starym kinie ubrani na czarno i patrzyli się tępo w przestrzeń, jakby w oczekiwaniu na pogrzeb. Byłam na nich zła, bo nic mi nie powiedzieli, a też chciałam pójść. 
Widziałam jeszcze kilka razy obraz zawalonego budynku w świetle dnia, gdy przechodziłam przez miasto. 
 Moje sny nigdy nie były prorocze i raczej nie wydaje mi się, żeby w tym przypadku było inaczej, ale spróbujcie sobie wyobrazić moją minę po przebudzeniu, kiedy okazało się, że wszystko jest w porządku. 
Tak czy inaczej, musiałam się tym podzielić, a poza tym - nie miałam lepszego pomysłu na posta. Przynajmniej tytułem przyciągnę większą rzeszę czytelników. 
Sesji ciąg dalszy. Jak do tej pory, zderzyłam się z dwoma egzaminami. O pierwszym myślałam, że zjebałam na mur beton, po czym okazało się, że zaliczyłam na 3.5, a z drugim liczyłam na jakieś 3, bo trochę olałam naukę i było mi głupio, gdy patrzyłam na wszystkich zakuwających pod salą, ale nie - dostałam za niego 4.5
Brawo, Paulinko. 
Ale jutro jest historia i zamiast się uczyć, robię właśnie to, co teraz, więc kończę już te wypociny i zabieram się za swoje superprzejrzyste notatki. Trzymcie kciuki. 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

całkiem wesoło

Spersonalizowałam wygląd, podoba się? W tle miał być motyw kwiatowo-folklorystyczny, ale obrazek okazał się być za duży i dlatego właśnie zamiast niego jest to depresyjne bokeh. Nic szczególnego.
  Pierwszy rok na moich nieprzyszłościowych, acz ciekawych studiach właśnie dobiega końca i do wakacji pozostają mi jedynie dwa tygodnie sesji letniej. Już dzisiaj mam za sobą egzamin z Językoznawstwa - trwał on całe dwadzieścia pięć minut i chyba oblałam. Takie mam przeczucie, chociaż podobnie było z Literaturą brytyjską, a ten przedmiot akurat udało mi się zaliczyć. Dowiem się w swoim czasie, na razie jeszcze zachowuję spokój wewnętrzny, bo przede mną trzy inne egzaminy.
 Znajduję się w momencie idealnym na podsumowanie, wnioski, dygresję, czy cośtam. Tak na dobrą sprawę, nie ma co podsumowywać, bo wszystko zostało powiedziane w trakcie. Zyskałam nowe znajomości, odnowiłam te stare (niektóre z nich), miałam chłopaka, ale już nie mam (i chwała mi za to, serio, nigdy nie czułam się z tym lepiej), popełniłam kilka błędów i podjęłam całkiem sporo dobrych decyzji. Nie będę się nad nimi wszystkimi rozwodzić, bo po ostatnim trzydniowym redagowaniu posta, zwyczajnie wolałabym tego napisać trochę szybciej. To, co chcę powiedzieć i zaakcentować z całą mocą, jest cholernie banalne i wyświechtane, ale po prostu byłam przez długi czas zaślepiona swoimi własnymi wyobrażeniami o świecie i ludziach w moim otoczeniu. Nie pozwólcie, by przytrafiło się Wam to samo. Teraz, kiedy jestem już wolna i gotowa na to, co przyniesie przyszłość, mogę o tym mówić i przestrzegać innych, by nie brali ze mnie przykładu. Słaby ze mnie wzór do naśladowania, naprawdę.
Co jeszcze mogłabym powiedzieć? O, już wiem: kiedyś opowiem historię o tym, jak znalazłam bratnią duszę i potem straciłam. Ale jeszcze nie dzisiaj, bo smutne historie wymagają odpowiedniego nastroju, a dzisiaj jest przecież całkiem wesoło.

wtorek, 28 maja 2013

na śmieciowych umowach

Znajomi często pytają mnie o moją pracę: co robię, ile zarabiam, ile razy w tygodniu się tam pojawiam, jak udaje mi się pogodzić ją ze studiami i najczęściej zadawane pytanie - jak się tam znalazłam. Przyznam szczerze, że odpowiadam niechętnie, ale nie dlatego, że się wstydzę, tylko po prostu z czystego lenistwa. Temat jest długi jak Wołga i trudno jest go omówić w skrócie, szczególnie takiej osobie jak ja - zbaczającej co chwila z tematu i zapychającej swoją wypowiedź licznym anegdotkami. Z radością za to opowiadam, czego nauczyło mnie kino, a wbrew pozorom, jest tego sporo. Zanim w ogóle zaczęłam tam pracę, miałam swoje wyobrażenie o niej. Mam na myśli zakres obowiązków, przywileje i potencjalne doświadczenie. Jedyne z tego, co zgadzało się z rzeczywistością, to obsługa kasy fiskalnej. Nie samo jej działanie, a po prostu to, że nauczyłam się sprzedawać bilety za jej pomocą. Reszta okazała się być trochę bardziej skomplikowana, niż mi się wydawało.

Praca dla każdego (?)
No właśnie - jakie wymagania spełniać musi potencjalny kandydat na pracownika kina (i nie tylko)? Przede wszystkim, musi posiadać status studenta. Bez niego, owszem, mógłby zostać zatrudniony, ale raczej nie opłacałaby mu się ta praca, bo zarabiałby 3,5 zł na godzinę. ZUS potrącano by ze stawki. Nieistotne jest, czy ów kandydat faktycznie uczęszcza na uczelnię, czy studiuje dziennie, czy zaocznie. Ważny jest ten świstek, po który wybiera się do dziekanatu w celu potwierdzenia swojej przynależności do danej uczelni. Na tym ograniczenia się kończą. Nie trzeba mieć żadnego doświadczenia (a już na pewno nie na podobnym stanowisku) ani specjalnych umiejętności, czy jakiegoś szczególnego zamiłowania do kina. Przydaje się książeczka do celów sanitarno-epidemiologicznych, ale i bez niej można pracować. Warto natomiast być w miarę ogarniętym i umieć pracować w zespole. 

Trudne początki
O pracy dowiedziałam się od koleżanki, która wiedziała, w jakiej wtedy byłam desperacji. Zaniosłam do kina swoje CV, po czym kompletnie o tym zapomniałam aż do dnia, w którym zadzwonił do mnie mój obecny przełożony z zaproszeniem na rozmowę. Pomyślałam sobie wtedy, że będzie tak samo, jak zawsze - ustawię się w kolejce wraz z dziesiątką innych osób i będę czekać godzinę tylko po to, żeby później dowiedzieć, że nie spełniam wymagań. Myliłam się. Oprócz mnie nie było nikogo innego, a kierownik po krótkiej, acz bardzo stresującej dla mnie rozmowie, wyraził chęć zatrudnienia mnie. I to wszystko. Podpisałam umowę, dostałam krawat i następnym razem pojawiłam się kinie jako nowy pracownik. Tego dnia musiałam przyswoić tonę wiedzy na temat samego obiektu, jak i zadań do wykonania. Nie było mi łatwo i przez pierwsze trzy godziny miałam wrażenie, że wszystko robię źle, ale już pod koniec dnia mniej więcej wiedziałam, co i jak. Wyraźną oznaką przepracowanego dnia był ból nóg i pleców - efekt dziewięciogodzinnej krzątaniny po korytarzu. Niestety, nie wolno nigdzie siadać, szczególnie w obecności klientów. Rozmawianie z kolegami też nie jest wskazane, chociaż z tym z początku nie miałam większego problemu, bo nikogo nie znałam i bałam się odezwać nieproszona. Jestem niezręczna. W trakcie pracy okazało się również, że wbrew ogólnej opinii społeczeństwa, nie wolno pod żadnym pozorem wchodzić na salę i oglądać sobie film z innymi klientami. Można jedynie sprawdzać raz na jakiś czas, czy wszystko jest w porządku, ale tylko wtedy, gdy we foier jest druga osoba doglądająca porządku. 

Od kuchni po magazyny
Pogodzić pracę ze studiami jest bardzo łatwo, o ile nie chcesz zbyt wiele zarabiać i z przyjemnością oddasz wolny weekend na rzecz kina. W moim położeniu to rozwiązanie nie należy do najgorszych, bo stwarza iluzję jakiegoś życia towarzyskiego. W końcu spędzam cały dzień wśród masy ludzi. Zdarza się też, że niespodziewanie wpadają znajomi i ze zdumieniem w oczach wpatrują się we mnie zza lady. Często pytają wtedy, jak mi się pracuje, co robię, ile zarabiam, ale nie mam za bardzo czasu z nimi rozmawiać, chociaż bardzo bym chciała. Całą moją uwagę pochłaniają obowiązki, a poza tym - zewsząd patrzą na mnie oczy wielu kamer zamontowanych na terenie całego obiektu. Odkąd wiem, że takowe znajdują się nawet na salach, niezręcznie się czuję, siedząc pod ścianą obok śmietnika w oczekiwaniu na koniec filmu dłużej, niż pięć minut. To najprzyjemniejsze chwile w pracy - kilka minut przed końcem filmu, kiedy mogę posiedzieć w ciemnościach i popatrzeć przez moment na jasny ekran. Wyprowadzam śmietnik z pomieszczenia gospodarczego, pakuję do niego miotełkę i mam te kilka minutek dla siebie. Potem włączają się światła, na ekran wchodzą napisy. Od tej pory mam jakieś piętnaście minut, aby pożegnać klientów i posprzątać po nich. Najgorzej jest po filmach animowanych, albo jakichś durnowatych komediach, na które chodzą gimbusy i parki, które nie mają co robić w domu. Pod fotelami znaleźć można najprzeróżniejsze przedmioty takie, jak puszki po piwach, buteleczki po piersiówkach i innych napojach wyskokowych, części garderoby i generalnie śmieci różnego pochodzenia. Zdarzają się też znaleziska wywołujące uśmiech na twarzy (banknot dwudziestozłotowy), ale należy to do rzadkości. Jeśli wiem, że na korytarzu nikt nie czeka, albo jest bardzo mało osób, to nie spieszę się aż tak bardzo. Problem pojawia się, gdy na następny seans jest komplet na sali, klienci tłoczą się przed wejściem, a jeśli nikt ich nie pilnuje, to potrafią się bez pardonu wtarabanić do środka i zastają mnie z miotłą w jednej ręce i jakimś porzuconym kubełkiem po popcornie w drugiej. Albo zdarza się, że wchodzą na salę podczas trwania wcześniejszego seansu przekonani o tym, że mogą na nią wejść czterdzieści minut przed startem filmu i że owa sala stoi najprawdopodobniej pusta i specjalnie przygotowana na ich przybycie. Nie, nie stoi. Chociaż i tak przyznam, że wolę, gdy jest większy ruch, bo gdy go nie ma, zostają mi nudne prace do wykonania. Należy do nich sprawdzanie i sprzątanie toalet, czyszczenie okularów 3D, zmywanie podłóg w pomieszczeniach gospodarczych i jakieś inne bieżące porządki. Jeśli już naprawdę mi się nudzi, to ścieram stoliczki, myję lustra i wymieniam ulotki w stojakach na nowsze. Ot, zwykły dzień w pracy.
 Na kasie jest trochę inaczej. Jest to względnie fajne stanowisko, wszystko zależy od dnia i towarzystwa lub jego braku. Nie lubię porannych zmian na kasie, bo wtedy jestem sama i nie mogę się stamtąd nigdzie ruszyć. Muszę po prostu siedzieć i moim jedynym towarzyszem jest kasa fiskalna. Wtedy też nudzi mi się najbardziej i również zaczynam sprzątać. A bałagan z porzuconych paragonów, notek dla kolegów i innych świstków i ulotek robi się bardzo szybko. Po południu jest już weselej, bo przychodzi więcej klientów i coś zaczyna się dziać.

Ludzie z kosmosu
Klientów mamy najprzeróżniejszych. Większość z nich nie ma zielonego pojęcia o tym, że kasjerzy to nie wszechwiedzący przywódcy stada, tylko zwykli robole, którzy nie zawsze znają odpowiedzi na ich pytania. Oczywiście, jeśli dotyczą one kina, zawsze staramy się pomóc, bo to należy do naszych obowiązków. W chwili, gdy typo pyta się mnie, gdzie w tej galerii jest jakiś sklep o takiej i takiej nazwie, albo gdzie jest sala konferencyjna w hotelu, jak rozdziawiam buzię w geście kompletnej niewiedzy. Nie wychylam nosa z mojego kina, a po galerii nawet się nie pałętam, bo mam jej po dziurki w nosie. Ewentualnie czasem zjeżdżam schodami do McDonalda, ale to tylko na początku miesiąca, kiedy mam jeszcze pieniądze.
 Wbrew pozorom, największe doświadczenie, jakie do tej pory zebrałam nie odnosi się do zadań, jakie muszę wykonywać, ale do zachowań ludzkich. Tak, tak, nie mylicie się. Wszyscy jesteśmy tendencyjni. Nawet, jeśli powiesz sobie, człowieku z tłumu, że jesteś ponadprzeciętny, to będziesz znajdował się w tych osiemdziesięciu procentach populacji mającej podobne zdanie o sobie. Na podstawie swoich obserwacji udało mi się wyróżnić kilka typów klientów, którzy codziennie przewijają się przez kino:
*dlaczego tutaj nie ma lepszego oznakowania, nie mogłem znaleźć tego waszego kina, kurwajegomać tak się wkurwiłem - mężczyzna w średnim wieku, do kina przyszedł pod krawatem z małżonką u boku. Nie szczędzi słów krytyki pod adresem kasjera, który na razie powiedział mu tylko: Dzień dobry. Hint: włącz se pan GPS-a.
*ty wybierz, nie ty wybierz, no weeeeź kochaniee - para składająca się z dziewczyny i chłopaka. Schemat zawsze jest ten sam: do lady podchodzi chłopak, a dziewczyna czeka poza kolejką. Gdy pokazuję mapę i pytam o miejsca, chłopak woła dziewczynę: (imię) Jakie miejsca?, a ona podchodzi, patrzy na mapę, po czym głupkowato się śmieje i mówi: Ty wybierz. Żeby było jeszcze zabawniej, ucieka swojemu partnerowi, po czym przekomarzają się przez następne pięć minut, a ja z nudów zaczynam oglądać swoje paznokcie. Hint: chłopie, wybierz te miejsca sam. Jej i tak jest wszystko jedno, bo przecież nawet nie będzie oglądać tego filmu.
*a sprzeda pani ulgowe? - Trzydziestoletni łysol próbujący wyżebrać tańsze bilety. Najprawdopodobniej, dla samej satysfakcji wychujania kina na sześć złotych, bo taka jest różnica w cenie. A gdy zaczynam stawiać opór - wielkie poirytowanie. Dlaczego pani taka jest? Bo tak mi się podoba. Hint: próbuj pan gdzie indziej.
*ja pszyszłę na sempa - ludzie myślą, że są oryginalni w swoich tekstach, podczas gdy nie są. Swego czasu na ekranach był polski film pt. Sęp, który cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Podczas, gdy był u nas grany, żart: ja na sępa słyszałam na każdej swojej zmianie po kilka razy. Za pierwszym razem może i był śmieszny. Tak samo jest, kiedy przed południem, albo w tygodniu do kina przychodzą ludzie  i wyrażają wielkie zdziwienie, gdy okazuje się, że oprócz nich na sali będą trzy osoby. Ojej, seans specjalnie dla nas, będziemy sami, hehehe. Zawsze są u was takie tłumy hehehe? Nie, na zasranych Szybkich i wściekłych przyszło ostatnio tylko trzysta osób. Na ten sam seans.  Hint: nie ma hinta, po prostu stwierdzam fakty.

Śmieszne i nieśmieszne sytuacje:

  • Pewnego pięknego dnia ktoś nie wytrzymał i zwymiotował na sali. Sytuacja relatywnie nieśmieszna, ale poczułam silną więź z kolegami, gdy musieliśmy to sprzątać i kombinować, żeby nikt się nie połapał. Zwłaszcza, że na następny seans była cała sala i trzeba było się sprężać. 
  • Mieliśmy swego czasu okazję gościć Eduardo Verastegui, aktora z filmu Cristiada. Nie przyszło tyle osób, ile życzyłby sobie dystrybutor, więc musiałam przebrać się w cywilny strój i robić za fillera w tłumie. 
  • Całkiem niedawno temu wysiadł nam system EuroBilet i nie mogliśmy sprzedawać niczego w kasie, ani w barze przez jakieś pół godziny. Ogarnął mnie marazm i bezsens. 
  • Kiedyś tam, jeszcze w zimie, do kina przyszedł Zbigniew Bartman, podszedł do kasy ze swoją piękną narzeczoną, na którą nawet nie zwróciłam uwagi i zażyczył sobie sprzedania mu biletów, a mnie ręce trzęsły się do tego stopnia, że nie mogłam otworzyć kasetki z pieniędzmi. Ech, fail. 
Mam nadzieję, że powyższy tekst Was nie zanudził, a nawet w miarę zadowolił, bo pisałam go przez trzy dni i nie mogłam się nadziwić, ile jeszcze wiedzy i spostrzeżeń mam do podzielenia się. Kiedyś pewnie jeszcze napiszę coś podobnego, chociaż po tych trzech dniach mam wrażenie, że nastąpi to dopiero wtedy, gdy zmienię pracę. Czuję się, jakbym urodziła arbuza. Bez znieczulenia.


piątek, 17 maja 2013

PIERDOLINK ALE TAKI DO POTĘGI.

Moi mili, wszem i wobec chciałabym oznajmić, że tak skomplikowanego życia nie miałam od dwudziestu lat.  Przy okazji zaznaczając, że dwadzieścia lat temu to ja jeszcze sobie siedziałam w brzuchu mamy i moje życie ograniczało się do pływania w wodach płodowych. Podobno bardzo kopałam i uprzykrzałam życie mamie do tego stopnia, że w szpitalu podczas porodu chciała wyskakiwać z okna.
Nie mam na myśli swojej obecnej sytuacji na uczelni (chociaż mogłoby być trochę lepiej, nie obraziłabym się), ani w pracy, bo generalnie akurat na tym polu radzę sobie nieźle. Mam na myśli swoje życie osobiste, lub raczej gwałtowny przeskok z jego kompletnego braku na mniejszy brak. Brzmi niegroźnie, bo w sumie nic takiego się nie stało, ale już tak mam, że za dużo myślę o tym, o czym nie powinnam, bo inni nie myślą tyle samo, co ja. Właściwie, to nie myślą wcale.
Dużo myślenia.
Stawiam kawę na ławę: na Juwenalkach Politechniki miałam się świetnie bawić, skakać w tłumie, poznawać nowych ludzi, a potem szukać siebie na Spotted: Rzeszów, ale zamiast tego zniszczyłam się doszczętnie. Na szczęście, moje ciało ma zdolność do dwudziestoczterogodzinnej regeneracji okupionej ogromnym cierpieniem i wysiłkiem włożonym w przegryzienie bułki z pasztetem i popicie jej rosołkiem z torebki. I pomyśleć, że to tylko pierwszy dzień, który miał być dla mnie najspokojniejszy i miałam wrócić ostatnim autobusem, by móc wstać na rano w zajęcia. Dobre sobie, doprawdy.
Aha, no i jeszcze na pewno zrobiłam piorunujące wrażenie na ludziach, z którymi tam byłam i których w większości nie pamiętam. Jedna z nielicznych scen, które potrafię wiernie odtworzyć w swoich myślach wydarzyła się, gdy szłyśmy z Olunią w krzaki i tam natknęłam się na jakiegoś typa śpiącego w śpiworze. Chłopie, mam nadzieję, że nikt Cię tam nie obsikał, bo to byłoby przykre.
Zatem Juwenalia skończyły się dla mnie wraz z chwilą, gdy wygramoliłam się z taksówki przed domem i powiedziałam czekającej na mnie mamie: Dobranoc, pani. Nazajutrz obudziła mnie Olunia i zmartwienie wymieszane ze zrozumiałym rozbawieniem dające się rozpoznać w jej głosie.
  Paulinka? Nie śpię, żyję, ale co to za życie.
Nie poszłam na zajęcia, mama miała ze mnie niewąską polewkę, a resztę dnia spędziłam na oglądaniu filmów na kinomaniaku. Obejrzałam Piękne Istoty - słabe jak kompot ze ścierki 2/10 koniec recenzji.
Po tym zdarzeniu pomyślałam sobie, że w sumie mogę mieć żal tylko do samej siebie, ale dzięki temu mam nauczkę na przyszłość. Musicie wiedzieć, że to nie jest moja imprezowa rutyna. Prawdę powiedziawszy, nawet nie mam imprezowej rutyny, bo nie chodzę na imprezy. Trochę narzekałam w poniedziałek, ale uspokoiłam się pod koniec, gdy zrozumiałam, że w sumie nobody cares. Chyba pierwszy raz w życiu się z tego cieszyłam. W ogóle ten tydzień był szalony, jak wariat. Moje przemyślenia należy podzielić według dni tygodnia, bo codziennie zmieniał mi się nastrój.
Poniedziałek: 
6:30 - 17:00 - jestem taka beznadziejna.
17:00 - 21:00 a może jednak nie
21:00 - moment, w którym usnęłam, czy gdzieś w okolicach 2:00 ASDFGHHJKDDIFNEIRGNFIERV*
Wtorek:
7:00 - 19:00 ASDFGHHJKDSFWMEFINEI*
19:00 - 23:00 a może jednak nie
Środa:
09:30 - 12:00 - co jest ze mną nie tak, przecież jestem fajna i ogarnięta i miła i wszystko
12:00 - 16:00 - czas spędzony z Gretą wyrwany z kontekstu, ale bawiłam się przednio.
16:00 - koniec dnia - nic mi się nie chce, nikt mnie nie rozumie
Czwartek:
7:00 - 9:20 gdzie ten dziekan, wstydzę się zapukać do gabinetu**
10:00-11:00 PAN PREZYDENT?***
reszta dnia - nie wiem, na czym stoję, kocham, nie kocham, chcę, nie chcę. *
Piątek:
6:00 - 14:00 nienawidzę tej roboty.
16:00 - reszta dnia; dlaczego jeszcze nie zaczęłam się uczyć.

* o tym w następnym odcinku, ale nie oczekujcie zbyt wiele, bo sama nie rozumiem sytuacji i opisywanie jej będzie mozolne jak toczenie kulki gówna przez żuczka. 
** byłam w czwartek u pana dziekana w sprawie kolegi Mateusza, który chce skorzystać z MOSTu, żeby móc sobie wyjechać do Warszawki. 
*** w ten sam dzień wpadł do nas Prezydent RP, żeby sobie otworzyć nowy obiekt URzetu. Później oglądałam relację w Panoramie na Dwójce. 

czwartek, 2 maja 2013

BARANUFKA

W ubiegłą niedzielę musiałam wybrać się z rodzicami na Baranówkę Czfurkę, by pomóc przy zakładaniu firanek w naszym nowym mieszkanku!
Nie, nie przeprowadzamy się z powrotem, chyba Was posrało, w życiu tam nie wrócę. Zwłaszcza po tym, co zobaczyłam z balkonu na trzecim piętrze. Mama mi po prostu kazała tam pojechać, żebym później mogła tam zaprosić różnych kolegów i koleżanki po Juwenaliach, którzy nie będą mieli się gdzie podziać.
Powiem szczerze: nie oczekiwałam zbyt wiele po tym mieszkaniu, zwłaszcza, że ojciec uprzedzał mnie, iż jest niewypowiedzianie ciasne i raczej zaniedbane, ale to, co zobaczyłam tam, przerosło moje oczekiwania o piergazylion eonów. Stanęłam w przedpokoju 1m x 1,5m i kopara opadła mi aż do samej piwnicy. A to było na trzecim piętrze. Po prawej stronie poobdzierane, oklejone taśmą izolacyjną drzwi do łazienki. Odważyłam się tam zajrzeć, po czym od razu tego pożałowałam. Ściany pomalowane na gówniany brązowy, zasyfiona wanna, peerelowski sedes i gumolit na podłodze. I oświetlenie jak na klatce schodowej spółdzielnianego bloku, w którym się wtedy znajdowałam.
Na wprost jedyny pokój w zestawie wielkości mojego pokoju w domu na Białej, czyli jakieś szesnaście metrów kwadratowych. Ten z kolei nie był taki najgorszy, bo odmalowany na przyjemny beżowy i gdyby go jakoś urządzić, to można by tam przeżyć. Są dwa łóżka, pościel, szafa, stół, telewizorek no i firanki. Kuchnia jest trochę mniej brzydka od łazienki, chociaż rozwalające się białofioletowe szafki nie wyglądają bardzo estetycznie. Za to jest mała lodówka z zamrażalnikiem, czajnik i kuchenka. I pralka też jest.
Przed blokiem jeszcze spotkałam panią Zosię ze świetlicy z podstawówki, która wybrała się na spacer z kijkami na obcasikach. Przestrzegła mnie przed tym, żeby nie chodzić tutaj na ogniska, bo w okolicy dziewczyna zabiła chłopaka. Ech, Baranówka. Oglądałam ją może przez dziesięć minut z balkonu i wywołała we mnie takie przygnębienie, że postanowiłam nigdy na nią nie wracać. I te mieszkania. Wszyscy sąsiedzi na kupie, zero prywatności.
Wczoraj pierwszy raz od listopada grałam na koncercie mojej ukochanej orkiestry z okazji rocznicy bitwy pod Wiedniem. Przybył nawet książę Jan Lubomirski-Lanckoroński i jego dostojność mnie powaliła. A gdy przemawiał, to nie wiało od niego sandałem, tylko takim smrodkiem potęgi. Zaczął chyba jakoś tak z odezwą: 'Rzeszowianie!'. Bardzo byłam dumna.
Dzisiaj też miałam jechać na kolejny koncert i nawet się wybrałam i nawet umyłam i pomalowałam. Ale rano dostałam okres. W sumie chuj, grało się i w gorszym stanie, ale rozbolał mnie brzuszek. I to bardzo. Wzięłam no-spę, wybiegłam na przystanek i tam, wpatrując się w dwie rodziny przy stłuczonych samochodach, czekałam na autobus, który nie przyjechał. A brzuch bolał dalej i to jeszcze bardziej. Rozmawiałam chwilę z jakąś panią, po czym doszłam do wniosku, że nic tu po mnie i nawet jeśli przyjechałby ten autobus, to raczej bym w niego nie wsiadła. Pożegnałam się z panią i poszłam do domu. A raczej doczołgałam się, bo z każdym krokiem coraz bardziej wciskało mnie w asfalt. Pod koniec przytrzymywałam się ogrodzenia, żeby nie upaść. Ale tak czy siak, upadłam, tylko już w domu na przedpokoju, Upadłam i zemdlałam z bólu i według mojej mamy, dostałam jeszcze drgawek w nodze. Ciekawe. A gdy się otrząsnęłam, to ból nie minął, tylko jeszcze bardziej się nasilił, więc wmusiłam w siebie połknięcie ketonalu i błagałam mamę, żeby coś zrobiła. A potem zasnęłam.
Ból kurczącej się macicy jest nieodzowną częścią miesięcznej przypadłości. Jednak ten dzisiejszy był najgorszy ze wszystkich, bo wiązał się z niekorzystnym biometem. Tak, niestety, moje ciało reaguje na pogodę w zazwyczaj nieprzyjemny dla mnie sposób. I tak sobie pomyślałam, że jeśli tak ma boleć rodzenie dzieci, to nie jestem zainteresowana. Dziękuję za uwagę

piątek, 26 kwietnia 2013

PIERDOLNIK #2

Czym jest moje życie. No, kurwa, czym.
Oglądam seriale, YouTube'a, patrzę się w ścianę i żrę. Cały czas ten sam schemat.
Nie potrafię zaoszczędzić pieniędzy, bo cały czas wydaję na pierdoły. Zawalam naukę.
Dzisiaj jednak postanowiłam wziąć się za siebie i zrobić cokolwiek w kierunku poprawy mojego obecnego położenia. Uczyłam się na poniedziałkowe kolokwium. I to nie tak z dupy, jak zwykle, że przeczytałam sobie raz i rzuciłam materiałem w kąt. Siedziałam nad tym gównem całe cztery godziny, a i tak mam w głowie małpę grającą na talerzach. Kiedyś byłam lepsza w te klocki.
W kwestii młodego mężczyzny, do którego czułam miętę tydzień temu, niewiele się zmieniło. Nawet nie miałam okazji zobaczyć go przez te dwa ostatnie dni spędzone na uczelni, ale za to próbowałam go chociaż przywołać myślami. Niestety - na próżno. Ach, no właśnie. Podczas gdy wy chodziliście na zajęcia w poniedziałek i wtorek, ja miałam wolne, bo była jakaś konferencja na moim wydziale i nie było zajęć. Bardzo super, pięć dni weekendu. Potem środa, bardzo nieproduktywna. Nadałam wreszcie ten przelew, bo uprzejmy sprzedający z Allegro niezwłocznie odpowiedział na mojego maila, po czym ja go zignorowałam i przejęłam się dopiero wtedy, gdy wysłał następnego z wezwaniem do zapłaty za te cholerne struny. Dwadzieścia-cztery złote i dziewięćdziesiąt-dziewięć grosze. Oby były dobre, bo inaczej się zdenerwuję, że zapłaciłam tak dużo. Ale nie kupiłam jakichś chujowych, tylko d'Addrio. So back off, bitches.
Resovia Mistrzem Polski. Wiem, że temat powoli się już przejada, ale nie miałam okazji go skomentować jak do tej pory, więc zrobię to TERAS. O wygranej dowiedziałam się podczas sprzedawania biletów jakiejś miłej parce najwyraźniej niezainteresowanej siatkówką. Musiałam się bardzo postarać, by połączyć swój szmelcowaty telefon z Wi-Fi, którego sygnał sięgał trzeciego stanowiska na kasie. Ale po co to wszystko, skoro dosłownie sekundę przed tym, jak dostałam się na walla i przeczytałam te wszystkie statusy, do mojej koleżanki z sąsiedniej kasy napisała mama, informując, że będzie chyba jakaś impreza na Rynku, bo Resovia właśnie wygrała. No i obie zaczęłyśmy się cieszyć i cieszyli się z nami klienci i zadzwoniłyśmy do baru, żeby obwieścić kolegom wspaniałą nowinę. Najbardziej zależało mi na uroczym Pawełku, z którym wcześniej dyskutowałam na ten temat w pokoju socjalnym przy skromnym posiłku. Miałam ochotę rzucić wszystko i pobiec na Rynek, ale w zamian za to siedziałam na tej kasie do końca zmiany. Potem i tak tam zajrzałam, ale już nikogo nie było. Kibice rozeszli się do knajp, by świętować razem z innymi. Ale za to w niedzielę już byłam w tłumie. Wcisnęłam się w idealne miejsce, widziałam całą scenę, nikt mi nie zasłaniał, ani też nie musiałam zadzierać głowy do góry. Siatkarze się nie spóźnili, a nawet przyjechali trochę wcześniej i gdy zaczęli po kolei pojawiać się na scenie, emocje buzowały we mnie tak bardzo, że momentalnie zrobiło mi się niedobrze. Naprawdę, bałam się, że zaraz rzygnę na faceta stojącego przede mną. I nawet nie było dokąd uciec, bo wszędzie stali ludzie i nie miałam siły się przez nich przeciskać. Dramat. Na szczęście, po krótkiej chwili mi przeszło i mogłam skandować z innymi. Cała uroczystość trwała może z pół godziny, nie więcej. Potem siatkarzy przejęli fotoreporterzy i ci szczęśliwcy, którym udało się do nich dostać i którzy nie wstydzili się podejść i poprosić o zdjęcie. Ja się wstydziłam. Poza tym, byłam sama. Samemu zawsze gorzej. Żeby nie było, że przejechałam taki kawał drogi dla kilku chwil spędzonych w tłumie, zafundowałam sobie kanapkę z Subwaya i kawę, która wcale nie była taka dobra, jak wszyscy mówili.
Coś jeszcze? Aha, wczoraj byłam na stadionie Resovii. Na Wyspiańskiego. I biegałam na bieżni w ramach wfu. Najpierw musiałyśmy się tam wybrać z Towarnickiego na nogach, a potem jeszcze przebrać się w strój sportowy i napierdalać kółeczka. No myślałam, że chuj mnie strzeli.
I potem znowu z buta na Cieplińskiego i czekanie godzinę na autobus. Fml.

czwartek, 18 kwietnia 2013

PIERDOLNIK #1

O MATKO CO SIE ZE MNO DZIEJE JACIENIEMOGIE O MAMUNIU JENYJENYJENY!!!111!12#13#453211

Moja głowa od poniedziałku.
Od poniedziałku zachowuję się jak Drama Llama na specjalnej dawce hormonów zwiększających szeroko pojętą aktywność organizmu, przez co przepraszam wszystkich znajdujących się w moim najbliższym otoczeniu za to, że byli tego świadkami. To jest tak, jak ze zjedzeniem zbyt dużej ilości słodyczy, które najpierw dają gwałtowne +gimbazylion do energii, po czym wrzucają brutalnie do otchłani beznadziejności, pozostawiają taką wyzutą z wszelkich żądz i jeszcze skaczą po sobie, jak po takim materacyku z gąbki. Podskakuję po zapiaskowanym chodniku, robiąc swoje 'omgomgomg', po czym siadam pod ścianą na hali na Kasprowicza i wyję: 'COOO JEST ZE MNO NIETAAAAAK'.
 A to wszystko przez to, że czuję miętę. Po raz pierwszy od... no właśnie. Od dawna. Zaglądnąwszy wstecz, dochodzę do wniosku, że takiej mięty nie czułam od co najmniej trzech lat, kiedy pod koniec pierwszej klasy liceum na mojej drodze stanął pewien młody mężczyzna w niebieskiej koszuli. Bo potem to już nie była miętka, tylko PRAWILNE ÓCZÓCIA.
I na serio, zastanawiam się, co się ze mną dzieje, bo myślałam, że jestem już na to za stara i że za dużo przeżyłam w ciągu tego ostatniego roku i że generalnie to już nie dla mnie. A tu takie coś. Nie będę ukrywać, że bardzo mnie to cieszy, bo to oznacza, że jeszcze nie wszystko dla mnie stracone i mój niejako spaczony mózg jeszcze nie każde mi odczuwać wstrętu do chłopcuf.
Ciężko jest w ogóle próbować analizować powód mojego zauroczenia, bo generalnie każdy chyba wie, że ono się bierze skądś, ale nie należy rozkładać jego genezy na czynniki pierwsze, tylko patrzeć na całokształt. W poniedziałek rano, w okolicach godziny 8:15 usiadłam w audytorium na wykładzie z Fonetyki, spojrzałam  w lewo, pomyślałam chwilę o małpie grającej na talerzach, po czym wyrwałam kawałek karteczki i naskrobałam na niej coś takiego: 'I'd like to fuck this guy on the left'. A potem podałam go Ojce.
Srsly, brain? SRSLY?
Wiem, co większość z Was sobie teraz myśli. I pewnie jeszcze macie teraz taki sam wyraz twarzy, jak Ojka po przeczytaniu owego komunikatu. A to było jeszcze zanim spojrzała na lewo. Dwie rzeczy wiadome są na pewno - jest to młody mężczyzna studiujący ze mną. Bardziej szczegółowo: siada po drugiej stronie audytorium (co dla wtajemniczonych studentów IFA może być cenną wskazówką) i był w poniedziałek rano na wykładzie. Ale to akurat nie jest żadna podpowiedź, bo ten wykład jest obligatoryjny i cośtam, więc trzeba na niego chodzić. Młody mężczyzno - nie sądzę, abyś to czytał, więc w sumie to tak bardzo się nie przejmuję swoim emocjonalnym ekshibicjonizmem, ale jeśli nawet trafisz kiedyś na tego posta i domyślisz się, że jest on o Tobie, mam dla Ciebie jedną wiadomość: lulz.
I co jeszcze?
Resovia przegrała i w sobotę ostatni mecz. Żołądek podchodzi mi do gardła na samą myśl, że będę wtedy w pracy. Fuck.
Mam taką sytuację od pewnego czasu, którą chciałabym się podzielić. Stałam się obiektem zainteresowania pewnego bardzo nieśmiałego człowieka, którego wstydliwość miesza się z lekką natarczywością. To niecodzienne połączenie, bo zwykle natarczywość idzie w parze z pewnością siebie, a tu jest zupełnie odwrotnie. W z tej okazji doszłam do pewnej konkluzji:
Panowie, jeśli chcecie umówić się z dziewczyną, to zróbcie to, albo chociaż spróbujcie. By  your-fucking-selves. Nie wysługujcie się kolegami, bo to dziwnie wygląda, serio. I zaproście w jakieś fajne miejsce. Nie musi być drogo i ekskluzywnie. Ma być fajnie. I nie myślcie sobie, że jeśli dziewczyna z Wami gada, to już znaczy, że pobiegnie wszędzie, gdzie tylko wskażecie. Trzeba się trochę za dziewczyną nachodzić. Bo dziewczyna jest tego warta. No dobra, nie zawsze, ale w większości przypadków - jest. No chyba, że od początku daje sygnały, że raczej nic z tego nie będzie.
Ale należy też umieć je wyłapać, dlatego oto kilka cennych rad:
Jak wyczuć, że dziewczyna jest chętna by Paulina Cichy:

  • na sms'a odpisuje z innego numeru - to znaczy mniej więcej tyle, że nie ma już środków na swoim telefonie, bo przewaliła je na konto premium na kinomaniaku i na odpisywanie Tobie, ale koniecznie chce odpisać i tym razem, więc podkrada telefon mamie. Hint: zapisz sobie ten numer jako jej drugi, przyda się jeszcze. 
  • podsuwa pomysły co do spotkania. Ha, no właśnie. Myślisz, że to Ty jesteś taki pomysłowy? NIE. Dziewczyna, aby zasugerować chłopakowi randkę, potrafi zagaić o filmie (bo zazwyczaj ląduje się w kinie) z kompletnie dupy strony. Kiedy chciałam, aby mój były chłopak zabrał mnie do kina na Muppety, byłam w stanie pierniczyć o wspaniałości Jima Hensona przez trzy wiadomości. Nie, żeby to była przesada, Jim Henson naprawdę był zajebisty. Hint: MYŚL, CZŁOWIEKU. 
  • wrzuca na walla piosenkę jednego z Twoich ulubionych wykonawców (for definetly no particular reason). Nie wszystkie dziewczyny są facebookowymi stalkerkami, ale te które nimi jednak są (czytaj: ja), bardzo często zaglądają w polubione strony i fanpejdże swojego aktualnego obiektu westchnień, po czym wyszukują jego ulubionej muzyki. W jakim celu? Ano w takim, byś Ty miał pretekst do zagadania. I nie musi być to w żaden sposób zakłamane i pozerskie, bo częściej jednak wybiera się coś ze wspólnych zainteresowań, żeby faktycznie było o czym rozmawiać. Hint: zagadaj.
  • patrzy się na Ciebie. TAK, TAKIE TO PROSTE. Chłopaku, jeżeli dziewczyna się na Ciebie patrzy i nie jest to wzrok pełen obrzydzenia, to znaczy, że może być Tobą zainteresowana. Hint: uśmiechnij się, czy coś. Pruba nie szczelba. 
Jeśli dziewczyna nie odzywa się jako pierwsza, to nie znaczy, że ma Cię w nosie. Jeśli spełnia powyższe kryteria, to najprawdopodobniej jest jej głupio i nie chce wyjść na nachalną idiotkę. Więc po prostu zagadaj, a potem już sama się ośmieli.
I to by było na tyle. Buziaczki.