Piszę te słowa, słuchając la awesome muzik. Trzy różne języki, trzy różne wyrazy. Chociaż la to raczej nie wyraz tylko rodzajnik. Czy rodzajnik może być wyrazem? Nie wiem, przedmiotem moich badań nie są języki z rodziny romańskiej, ale germanica et saxone. Nie jestem pewna co do deklinacji, łacina jest dopiero w trzecim semestrze.
Śmieję się w oczy samej sobie - tej, która jeszcze miesiąc temu mówiła, że nic się nie dzieje, można imprezować, śpiewać gardłowe piosenki i niczym się nie przejmować. I naprawdę, jest to czyste kuriozum, bo oto nastał czas kolokwiów. Dwa już za mną, z czego jedno zaliczone i ocenione na bdb, a drugie w trakcie poprawiania, chociaż i tak wiem, że tak dobrze mi nie poszło. Kolejne cztery przede mną. No cóż, jeśli pani mgr Iwona K. jeszcze dorzuci coś od siebie, to będzie i piąte. Stan na dzisiaj wygląda następująco:
niemiecki - zaliczone
PNJA u pana Łukaszka - trakcie poprawiania
Fonetyks & Fonolodży u dr Marty N. - poniedziałek na porannym wykładzie kolokwium z key words of vowels + gratisik w postaci określania głosek w transkrypcji
Gramatyka z panią Bożenką - również w poniedziałek - duuużo duuuużo materiału z gender, countability, plurality i takich tam.
kolejne Fonetyks, tym razem z panią Anią - duuuuuużo transkrypcji, co jest smutne, bo na jej ćwiczeniach głównie gadamy do mikrofonów, a ona nam włącza nagranie, albo je pauzuje - w zależności od wymogów danej sytuacji.
PNJA z tą panią, która powiedziała nam raz na ćwiczeniach, że jest taka przygaszona, bo wyrwali jej ósemkę, a my nawet nie zauważyliśmy różnicy pomiędzy tym, a jej wcześniejszym zachowaniem. Bo zawsze jest taka przygaszona.
Na razie tyle, ale na pewno będzie jeszcze więcej.
Jak do tej pory, naprawdę urzekły mnie wykłady z doktorem Hitmanem (wygląda jak Hitman, brakuje jeno kodu kreskowego na potylicy) o literaturze, które przy kawce z automatu są nie tylko znośne, ale również ciekawe. Chociaż przyznam, że czuję się jak idiotka, gdy facet zadaje całkiem proste pytanie, a ja wstydzę się na nie odpowiedzieć. Powtórka ze szkolnictwa obowiązkowego. Koszmar dobrego ucznia.
Reszta po staremu.
Jeden edicik dla tych, którzy znają moja licealną przeszłość: awansowałam na nowego aktora Teatru Bez Gładzika, w najnowszej, odgrzewanej, though, podrasowanej sztuce gram Rabina. Rola życia.
Jeśli dowiem się, kiedy jest premiera, to poinformuję wszystkich. Niech patrzą.
sobota, 24 listopada 2012
wtorek, 6 listopada 2012
Gimby, Gimbazjony
Niniejszym pragnę cofnąć wszystkie złe słowa skierowane pod adresem gimnazjalistów oraz przeprosić wszystkich tych, którzy poczuli się urażeni, kiedy nazwałam ich odblaskowymi półdebilami, niewąskimi piczkami czy sołokracją, bo oto znalazłam niezbity dowód na własną hipokryzję i jednocześnie dobry temat do rozważań i przy okazji niezłą rozrywkę dla mas. Możecie ją znaleźć tutaj i ocenić sami.
Jest to mój blog prowadzony na przez pierwszą i drugą klasę gimnazjum. Wcześniej zakopany i zapomniany po tym, jak skończyła się era na nagminne upublicznianie swojego życia osobistego i komciowanie sobie nawzajem notek.
Z tego, co pamiętam, już w tym okresie uważałam się za dość światłą i dojrzałą osobę. Słuchałam poważnej muzyki (co można wywnioskować po rzucającym się w oczy interfejsie), miałam masę znajomych i piątki z polskiego. Najbardziej bawi mnie ta angielszczyzna - You didn't be here when I was in the other world.
Poziom A2, używam już Czasu Przeszłego Prostego.
Teraz dopiero zdałam sobie sprawę z tego, jakim nieokrzesanym i wulgarnym dzieckiem byłam. I co ja się czepiam tych gimbusów.
W trzeciej klasie prowadziłam już innego bloga, ale nie pokażę go Wam, bo tam używałam już Czasu Zaprzeszłego. I całkiem sensownie pisałam.
Zostawiam Was z bardzo zajmująca lekturą blogaska z gimbazy - wiem doskonale, że to i tak za wiele.
Komciujcie :*
Jest to mój blog prowadzony na przez pierwszą i drugą klasę gimnazjum. Wcześniej zakopany i zapomniany po tym, jak skończyła się era na nagminne upublicznianie swojego życia osobistego i komciowanie sobie nawzajem notek.
Z tego, co pamiętam, już w tym okresie uważałam się za dość światłą i dojrzałą osobę. Słuchałam poważnej muzyki (co można wywnioskować po rzucającym się w oczy interfejsie), miałam masę znajomych i piątki z polskiego. Najbardziej bawi mnie ta angielszczyzna - You didn't be here when I was in the other world.
Poziom A2, używam już Czasu Przeszłego Prostego.
Teraz dopiero zdałam sobie sprawę z tego, jakim nieokrzesanym i wulgarnym dzieckiem byłam. I co ja się czepiam tych gimbusów.
W trzeciej klasie prowadziłam już innego bloga, ale nie pokażę go Wam, bo tam używałam już Czasu Zaprzeszłego. I całkiem sensownie pisałam.
Zostawiam Was z bardzo zajmująca lekturą blogaska z gimbazy - wiem doskonale, że to i tak za wiele.
Komciujcie :*
sobota, 3 listopada 2012
studiowanie
Skoro już blog nosi chlubną nazwę : uniwersytecki, myślę, że mogę nieco naświetlić stan mojego studiowania. Po miesiącu stało się ono tak naturalną rzeczą w moim życiu, że czuję, jakbym to robiła od zawsze. Szybko się asymiluję.
Uczelnią macierzystą jest Uniwersytet Rzeszowski - szkoła wyśmiewana przez studentów, którzy po tygodniu studiowania w Krakowie są już rasowymi krakusami oraz przez licealistów, którzy myślą, że jakimś trafem jej unikną i jeszcze nie stracili marzeń o bogatym życiu kulturalnym w jakimś modnym i drogim mieście. Myślałam, że będzie gorzej, ale po konsultacjach z kolegami, którzy wyemigrowali (a nie jest ich wcale tak dużo, jakby się mogło wydawać), dochodzę do wniosku, że jest tak samo, jak na innych państwowych uczelniach, szczególnie na studiach w systemie dziennym. Olewanie wszystkich i wszystkiego. Kolejki do dziekanatu, na wydziale śmierdzi komuną, posrane godziny zajęć uniemożliwiające znalezienia godnej pracy dla studenta. No jasne, kto przyjmie studenta z państwowych, przecież on nie musi płacić czesnego. Poza tym, żal, że inne wydziały mają ładniejsze budynki od mojego, drogie ksero, drogi sklepik, niewygodne krzesełka w audytoriach.
Są jednak i pozytywne strony studiowania na tej uczelni. Z mojej perspektywy jest to fakt, że mam co jeść i nie muszę się jeszcze martwić o rachunki do zapłacenia (ale bardzo chcę się wyprowadzić od rodziców), nie błądzę po mieście jak spłoszony zając w poszukiwaniu sklepu, księgarni, pubu, bo wiem, gdzie się co znajduje, mam kolegów, którzy zjechali się z różnych innych miejscowości i mieszkają sobie w mieszkankach i akademikach usytuowanych blisko uczelni, co jest bardzo przydatne, jeśli ma się przed sobą perspektywę czterogodzinnej przerwy między zajęciami (tak jest, kochani, to jest norma) i chce się szybko zorganizować imprezę - polecam akademiki, tam jest cały czas impreza. Generalizując, każdy student ma pewne przywileje w mieście swojej macierzystej uczelni i podobnie jest w przypadku Rzeszowa, chociaż nikt nas tu nie lubi, bo się za bardzo panoszymy. Na skalę europejską, to właśnie tutaj przypada największa liczba studentów na tysiąc mieszkańców. Z tego, co pamiętam, to wynosi ona około trzystu. Ha, tego nie wiedzieliście!
Jednym z tych licznych przywilejów są darmowe kursy i szkolenia podnoszące kwalifikacje. Ja chodzę na kurs japońskiego, który odbywa się w środy w kampusie UR na Zalesiu. Wszystkim zainteresowanym polecam, bo warto skorzystać.
Jednostką podległą, w której przyszło mi się uczyć, jest Wydział Filologiczny - najbrzydszy spośród tych w okolicy i ogółem. Z zewnątrz wygląda jak szkoła podstawowa, w środku trąci straszną komuną - już o tym wspominałam, ale taka jest prawda. Na parterze panuje całkiem kameralna atmosfera - gra sobie radio, czasami i telewizor jest włączony, ludzie jedzą kanapki ze wszystkim* z wydziałowego sklepiku i piją kawę za dwa złote, której smak porównywalny jest do tej z Coffee Heaven za piętnaście. Jeszcze niższą rangą jednostką jest Instytut Filologii Angielskiej. Dla wszystkich niewtajemniczonych - w bardzo dobrym tonie jest powiedzieć, że studiuje się w instytucie, bo to oznacza, że na roku jest niewiele miejsc i generalnie panuje elitarna atmosfera. IFA zajmuje pierwsze piętro wydziału i ani jednej sali więcej. Myślicie, że to mało? To pomyślcie, że na drugim gnieżdżą się oba Instytuty Filologii Rosyjskiej i Germańskiej. Kiedyś nawet chciałam się wybrać na drugie piętro, żeby zobaczyć, jak tam wygląda, ale jakoś tak zabrakło mi odwagi. Filologia polska jest w budynku obok, nie zmieściliby się u nas.
Kiedy pytają mnie, ile osób mam na roku, odpowiadam: około siedemdziesięciu. I wtedy wszyscy mówią: 'ojeeeej, ale maaaałooooo', a ci z większym stażem studenckim dodają, że po pierwszej sesji zostanie pewnie z pięćdziesiąt. To przykre i mam nadzieję, że tak się nie stanie, szczególnie w mojej grupie, bo ich towarzystwo cenię sobie najbardziej. Przeurocze siedemnaście osób. Nie wiem, czy w pozostałych trzech jest taki sam stan, dlatego do tej pory nie jestem w stanie określić, ile osób mam na roku. Ach, no właśnie - grupy. Jak już powiedziałam, jest ich cztery, pod dwie w każdej specjalizacji. Łaaaaaaał, specjalizacjeeee. Tak, kochani studenci NKJO, którzy uważają, że URz jest taki chujowy, chociaż bezpośrednio mu podlegają i mają swój dziekanat na moim wydziale - MAMY SPECJALIZACJE. Do odezwy do hejtujących studentów kolegium wrócę później, powiem natomiast coś o tych specjalizacjach. Są dwie - tłumaczeniowa i nauczycielska. Mi szczęśliwie udało się dostać na tłumaczeniową, co mogło nie być takie proste, bo większość kandydatów wybrała ją zamiast nauczycielskiej i musieli przenosić, żeby było nas po równo. Z tego, co patrzyłam po rozkładach zajęć, nauczyciele, mają wykłady z Psychologii i Pedagogiki do zaliczenia, aby móc od września rozpocząć praktyki, ale za to mają mniej godzin Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, która do złudzenia przypomina regularne lekcje angielskiego w szkole, szczególnie na poziomie B2, co wcale mi się nie podoba. Dopiero od trzeciego semestru wchodzą takie klawe specjalizujące przedmioty, jak Tłumaczenie Biblii, tekstów literackich, nieliterackich etc. Zapowiada się bardzo interesująco. Poza nimi, jest raczej nudno. W ogóle się nie uczę. Jestem taka mądra.
Mam jeszcze cotygodniowy WF, którego prowadzą tacy dwaj panowie - istni szowinistyczni faszyści. O nich nie będę opowiadać, bo nie ma o czym. Po prostu co poniedziałek wracam do domu zniszczona.
Dobra, to teraz ta odezwa do tych z NKJO: nic to Was nie mam, jesteście spoko, studiujcie sobie dalej i zdobywajcie ładne oceny, ale może zostawcie IFA w spokoju, bo jakby psioczycie na własny instytut. Nie korzystacie z przywilejów bycia studentem URz z własnej nieprzymuszonej woli, nie podoba się Wam na wydziale, bo jest brzydko. Jest - so what. Miną trzy lata licencjatu i i tak będziecie musieli przyjść do nas. Że co? Że niby możecie sobie pojechać do innego miasta? Ta, jasne - tak samo jak i ja mogę to zrobić. A wyśmiewanie poziomu nauczania jest co najmniej nie na miejscu, bo z tego co wiem, to macie tych samych wykładowców i ćwiczeniowców, te same podręczniki, te same egzaminy i generalnie wszystko TAKIE SAMO. Nie wiem, czy przypadkiem dyplomu też nie będziecie mieli od URzetu. Także - spadówa.
No, taka mała prywata. Ten post nie miał na celu obrażenia uczuć żadnego z wirtualnych czytelników, a jest jedynie opisem rzeczywistych zdarzeń i przypadków. Pozdrawiam wszystkich studentów filologii angielskiej z uniwersytetu, kolegium i WSiZu. Pamiętajcie, że to ja kiedyś zabiorę Wam miejsce pracy.
*kanapka ze wszystkim - skład: bułka, masło, plasterek salcesonu, który o dziwo, nieźle smakuje, sałata, cebula, ogórek kiszony, ogórek szklarniowy, pomidor, plasterek sera żółtego, musztarda, jakiś pikantny sos pomidorowy. smacznego.
Uczelnią macierzystą jest Uniwersytet Rzeszowski - szkoła wyśmiewana przez studentów, którzy po tygodniu studiowania w Krakowie są już rasowymi krakusami oraz przez licealistów, którzy myślą, że jakimś trafem jej unikną i jeszcze nie stracili marzeń o bogatym życiu kulturalnym w jakimś modnym i drogim mieście. Myślałam, że będzie gorzej, ale po konsultacjach z kolegami, którzy wyemigrowali (a nie jest ich wcale tak dużo, jakby się mogło wydawać), dochodzę do wniosku, że jest tak samo, jak na innych państwowych uczelniach, szczególnie na studiach w systemie dziennym. Olewanie wszystkich i wszystkiego. Kolejki do dziekanatu, na wydziale śmierdzi komuną, posrane godziny zajęć uniemożliwiające znalezienia godnej pracy dla studenta. No jasne, kto przyjmie studenta z państwowych, przecież on nie musi płacić czesnego. Poza tym, żal, że inne wydziały mają ładniejsze budynki od mojego, drogie ksero, drogi sklepik, niewygodne krzesełka w audytoriach.
Są jednak i pozytywne strony studiowania na tej uczelni. Z mojej perspektywy jest to fakt, że mam co jeść i nie muszę się jeszcze martwić o rachunki do zapłacenia (ale bardzo chcę się wyprowadzić od rodziców), nie błądzę po mieście jak spłoszony zając w poszukiwaniu sklepu, księgarni, pubu, bo wiem, gdzie się co znajduje, mam kolegów, którzy zjechali się z różnych innych miejscowości i mieszkają sobie w mieszkankach i akademikach usytuowanych blisko uczelni, co jest bardzo przydatne, jeśli ma się przed sobą perspektywę czterogodzinnej przerwy między zajęciami (tak jest, kochani, to jest norma) i chce się szybko zorganizować imprezę - polecam akademiki, tam jest cały czas impreza. Generalizując, każdy student ma pewne przywileje w mieście swojej macierzystej uczelni i podobnie jest w przypadku Rzeszowa, chociaż nikt nas tu nie lubi, bo się za bardzo panoszymy. Na skalę europejską, to właśnie tutaj przypada największa liczba studentów na tysiąc mieszkańców. Z tego, co pamiętam, to wynosi ona około trzystu. Ha, tego nie wiedzieliście!
Jednym z tych licznych przywilejów są darmowe kursy i szkolenia podnoszące kwalifikacje. Ja chodzę na kurs japońskiego, który odbywa się w środy w kampusie UR na Zalesiu. Wszystkim zainteresowanym polecam, bo warto skorzystać.
Jednostką podległą, w której przyszło mi się uczyć, jest Wydział Filologiczny - najbrzydszy spośród tych w okolicy i ogółem. Z zewnątrz wygląda jak szkoła podstawowa, w środku trąci straszną komuną - już o tym wspominałam, ale taka jest prawda. Na parterze panuje całkiem kameralna atmosfera - gra sobie radio, czasami i telewizor jest włączony, ludzie jedzą kanapki ze wszystkim* z wydziałowego sklepiku i piją kawę za dwa złote, której smak porównywalny jest do tej z Coffee Heaven za piętnaście. Jeszcze niższą rangą jednostką jest Instytut Filologii Angielskiej. Dla wszystkich niewtajemniczonych - w bardzo dobrym tonie jest powiedzieć, że studiuje się w instytucie, bo to oznacza, że na roku jest niewiele miejsc i generalnie panuje elitarna atmosfera. IFA zajmuje pierwsze piętro wydziału i ani jednej sali więcej. Myślicie, że to mało? To pomyślcie, że na drugim gnieżdżą się oba Instytuty Filologii Rosyjskiej i Germańskiej. Kiedyś nawet chciałam się wybrać na drugie piętro, żeby zobaczyć, jak tam wygląda, ale jakoś tak zabrakło mi odwagi. Filologia polska jest w budynku obok, nie zmieściliby się u nas.
Kiedy pytają mnie, ile osób mam na roku, odpowiadam: około siedemdziesięciu. I wtedy wszyscy mówią: 'ojeeeej, ale maaaałooooo', a ci z większym stażem studenckim dodają, że po pierwszej sesji zostanie pewnie z pięćdziesiąt. To przykre i mam nadzieję, że tak się nie stanie, szczególnie w mojej grupie, bo ich towarzystwo cenię sobie najbardziej. Przeurocze siedemnaście osób. Nie wiem, czy w pozostałych trzech jest taki sam stan, dlatego do tej pory nie jestem w stanie określić, ile osób mam na roku. Ach, no właśnie - grupy. Jak już powiedziałam, jest ich cztery, pod dwie w każdej specjalizacji. Łaaaaaaał, specjalizacjeeee. Tak, kochani studenci NKJO, którzy uważają, że URz jest taki chujowy, chociaż bezpośrednio mu podlegają i mają swój dziekanat na moim wydziale - MAMY SPECJALIZACJE. Do odezwy do hejtujących studentów kolegium wrócę później, powiem natomiast coś o tych specjalizacjach. Są dwie - tłumaczeniowa i nauczycielska. Mi szczęśliwie udało się dostać na tłumaczeniową, co mogło nie być takie proste, bo większość kandydatów wybrała ją zamiast nauczycielskiej i musieli przenosić, żeby było nas po równo. Z tego, co patrzyłam po rozkładach zajęć, nauczyciele, mają wykłady z Psychologii i Pedagogiki do zaliczenia, aby móc od września rozpocząć praktyki, ale za to mają mniej godzin Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, która do złudzenia przypomina regularne lekcje angielskiego w szkole, szczególnie na poziomie B2, co wcale mi się nie podoba. Dopiero od trzeciego semestru wchodzą takie klawe specjalizujące przedmioty, jak Tłumaczenie Biblii, tekstów literackich, nieliterackich etc. Zapowiada się bardzo interesująco. Poza nimi, jest raczej nudno. W ogóle się nie uczę. Jestem taka mądra.
Mam jeszcze cotygodniowy WF, którego prowadzą tacy dwaj panowie - istni szowinistyczni faszyści. O nich nie będę opowiadać, bo nie ma o czym. Po prostu co poniedziałek wracam do domu zniszczona.
Dobra, to teraz ta odezwa do tych z NKJO: nic to Was nie mam, jesteście spoko, studiujcie sobie dalej i zdobywajcie ładne oceny, ale może zostawcie IFA w spokoju, bo jakby psioczycie na własny instytut. Nie korzystacie z przywilejów bycia studentem URz z własnej nieprzymuszonej woli, nie podoba się Wam na wydziale, bo jest brzydko. Jest - so what. Miną trzy lata licencjatu i i tak będziecie musieli przyjść do nas. Że co? Że niby możecie sobie pojechać do innego miasta? Ta, jasne - tak samo jak i ja mogę to zrobić. A wyśmiewanie poziomu nauczania jest co najmniej nie na miejscu, bo z tego co wiem, to macie tych samych wykładowców i ćwiczeniowców, te same podręczniki, te same egzaminy i generalnie wszystko TAKIE SAMO. Nie wiem, czy przypadkiem dyplomu też nie będziecie mieli od URzetu. Także - spadówa.
No, taka mała prywata. Ten post nie miał na celu obrażenia uczuć żadnego z wirtualnych czytelników, a jest jedynie opisem rzeczywistych zdarzeń i przypadków. Pozdrawiam wszystkich studentów filologii angielskiej z uniwersytetu, kolegium i WSiZu. Pamiętajcie, że to ja kiedyś zabiorę Wam miejsce pracy.
*kanapka ze wszystkim - skład: bułka, masło, plasterek salcesonu, który o dziwo, nieźle smakuje, sałata, cebula, ogórek kiszony, ogórek szklarniowy, pomidor, plasterek sera żółtego, musztarda, jakiś pikantny sos pomidorowy. smacznego.
sobota, 1 września 2012
O przyjaźni
Na razie mojego bloga nikt nie odwiedza. I niech tak zostanie jeszcze przez pewien czas, bo nie jestem gotowa na szczere wyznania, które zyskają rzeszę czytelników. Jak do tej pory, traktuję to jako terapię pozwalającą przeżyć czas samowolki i nicości. Na szczęście, dzisiaj jest pierwszy dzień miesiąca września, a to znaczy, że zostało mi tylko trzydzieści dni. Z jednej strony, cieszę się, że już niedługo rozpocznę nowe, studenckie życie. Z drugiej - trochę się boję, bo moja przeszłość, jakkolwiek zawiła, jeszcze się nie skończyła. A nowej teraźniejszości nie ma. Ten czas pomiędzy chciałam w pełni poświęcić na składanie wyjaśnień, odpowiadanie na pytania i całkowite przyznanie się do wszystkich swoich win.
Zacznijmy w takim układzie od początku: przez długi, długi okres czasu (a właściwie - odkąd pamiętam) mieszkałam na robotniczym osiedlu zbudowanym z wielkiej płyty. Etymologię jego nazwy błędnie odczytywali nawet jego mieszkańcy, przez co miałam pełne ręce roboty, wyjaśniając, że tam wcale nie pasły się barany (tzn. pasły się, ale nie tylko tam), a po prostu właściciel tych ziem posiadał bardzo osobliwe nazwisko.
Do dziewiątego roku życia wraz z moją nuklearną rodziną (to znaczy - małą, a nie, jak wszyscy myślą - toksycznie skażoną) zamieszkiwałam, południową, bardziej malowniczą część osiedla, na której kończyło się wtedy miasto i mój świat. Dalej już była tylko próżnia, a po czterech godzinach jazdy pociągiem docierało się do babci Zosi na Górnym Śląsku. Teraz, niestety, taka podróż zajmuje sześć, a nawet siedem godzin. Żyło mi się tam dobrze, bo miałam koleżanki, z którymi bawiłam się moją pachnącą lalką i kolegów, którzy odgrywali rolę naszych mężów. Zadziwiające jest to, że wcale nie musiałyśmy ich do tego zmuszać. Moim mężem zawsze był taki Sebastian. Pamiętam, że miał młodszego brata Bartka, a po pewnym czasie urodziła mu się mała siostrzyczka i cała rodzina się wyprowadziła. Odchorowałam pierwsze porzucenie przez ukochanego i poszłam do pierwszej klasy. Pierwsze dwa lata pamiętam, jak przez mgłę. Dopiero w trzeciej klasie, kiedy moi rodzice postanowili zamienić się na mieszkania z moim dziadkiem, zaczęło się moje szkolne życie. Dziadek był wdowcem i mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu, w którym naszej czwórce byłoby znacznie lepiej. Na początku nie byłam zadowolona, bo wszędzie pachniało naftaliną, a w każdym pokoju stały stare, brzydkie meblościanki. W jednym z nich - najmniejszym - mieszkałam ja z moim młodszym bratem. Najgorsze było to, że musiałam z nim spać na starej wersalce. Dopiero po jakimś czasie zaczęła się stopniowa restauracja mieszkania z dużym potencjałem, która bardzo szybko zatrzymała się na etapie kupienia nowych mebli kuchennych. Nie bez powodu. Okazało się, że skarb państwa jest nam winien kawałek ziemi, który kiedyś tam na wojnie został utracony przez moją rodzinę i teraz mogliśmy sobie go odzyskać. Oczywiście - nie ten sam, tylko jakiś inny o takiej samej powierzchni użytkowej. Padło na kawałek pastwiska pod miastem, które kiedyś jakiś chłop (prawdopodobnie prawosławny) sprzedał państwu w zamian za wypłacanie mu dożywotniej renty. Z początku, ten kawałek ziemi był mi kompletnie obojętny, jednak w bardzo niedługim czasie zdążyłam go znienawidzić. Kiedy moi rodzice knuli sobie po swojemu, ja poznawałam nowych ludzi i stopniowo zaprzyjaźniałam się z nimi. Najbardziej z Kamilą, która mieszkała w bloku obok i jednocześnie była moją sąsiadką w ławce. Różniłyśmy się od siebie, zarówno wizualnie, jak i mentalnie, ale nie przeszkadzało nam to. Prawdę powiedziawszy, właśnie to scalało naszą relację jeszcze bardziej. Oprócz niej, w klasie miałam jeszcze Gosię i Karolinę - dwie kompletne wariatki, które najlepiej czuły się w swoim towarzystwie. I tak przeszłyśmy we czwórkę przez podstawówkę i gimnazjum, dzieląc pasje i plotkując (najczęściej u Karoliny przy herbacie). W tym czasie budował się mój nowy dom. Tak naprawdę, prace nad nim rozpoczęły się dopiero pod koniec trzeciej klasy gimnazjum, ale o tym, że kiedyś powstanie, wiedziałam dużo wcześniej. I ta wiedza mnie przerażała. Nie chciałam opuszczać swojego miejsca na Ziemii, ani zostawiać koleżanek. Nie chciałam chodzić do żadnej innej szkoły. I na szczęście, ból przeprowadzania się w czasach szczeniactwa i zmiana otoczenia w czasie trwania roku szkolnego ominęły mnie szerokim łukiem. To sprawiło, że momentalnie zapragnęłam tam mieszkać. Z resztą, jak można było mi się dziwić, przecież wreszcie miałam dostać własny pokój, który mogłam pomalować na dowolny kolor, wstawić meble i powiesić obrazki. Zaczęłam wtedy czynnie uczestniczyć w procesie wykańczania domu. Miałam jeszcze przed sobą rok mieszkania w bloku i jednocześnie pierwszy rok w nowej szkole. W tym najbardziej prestiżowym liceum. Tak, czy siak, musiałam do niego dojeżdżać, więc nie stanowiło to już dla mnie większego problemu. W dalszym ciągu utrzymywałam kontakt z ludźmi z gimnazjum - mieszkaliśmy blisko siebie i co jakiś czas udawało nam się zorganizować spotkanie w większym gronie. Ale poznałam wtedy też nowych ludzi, o których myślałam jako o ekscytujących osobowościach. Druga klasa stanęła pod znakiem długo wyczekiwanej przeprowadzki. I udało się - zamieszkałam w nowym domu, w swoim własnym pokoju. Na początku nie było tu praktycznie niczego - żadnego internetu, żadnej telewizji kablowej. Długie, zimowe wieczory spędzałam na słuchaniu radia, leżąc na dywanie. I nie było mi z tym tak najgorzej, tylko samotność nieco doskwierała. Z początku udawało mi się jeszcze podtrzymywać więzi z dziewczynami, ale potem niespodziewanie sama je poluzowałam. Nie wiem teraz, czy uczciwie byłoby to wszystko zrzucać na kanwę natłoku nauki, ciężkiego i czasochłonnego dojazdu czy jakiegokolwiek innego czynnika. Z pewnością i one się do tego przyczyniły, ale w większości to ja sama wypłynęłam, zostawiając swoje stare życie za sobą. Liceum było dla mnie czystym szaleństwem - w jednym tygodniu poznawałam swoją nową bratnią duszę, żeby w następnym musieć jej przypominać, jak się nazywam. Na początku myślałam, że to jest życie, jakiego chciałam, ale teraz już tak nie jest. Teraz, żeby wiedzieć, co u nich się dzieje, przeglądam ich profile na Facebook'u, ale nigdy nie mam odwagi do nich napisać, zapytać czy się ze mną spotkają gdzieś na mieście, albo przyjadą tu do mnie, żeby zobaczyć, jak tu ładnie.
Napisałam to wszystko właśnie po to, żeby o tym wiedziały. Dziewczyny, jeśli kiedykolwiek to przeczytacie, wiedzcie, że w zwariowanych anegdotach o swoim starym życiu nadal nazywam Was swoimi przyjaciółkami.
To jest dopiero pierwsza część mojej spowiedzi z przeszłości. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam, a jeśli tak, to w przyszłości postaram się pisać ciekawiej, o ile to możliwe, bo głównie będę pisać o sobie.
Zacznijmy w takim układzie od początku: przez długi, długi okres czasu (a właściwie - odkąd pamiętam) mieszkałam na robotniczym osiedlu zbudowanym z wielkiej płyty. Etymologię jego nazwy błędnie odczytywali nawet jego mieszkańcy, przez co miałam pełne ręce roboty, wyjaśniając, że tam wcale nie pasły się barany (tzn. pasły się, ale nie tylko tam), a po prostu właściciel tych ziem posiadał bardzo osobliwe nazwisko.
Do dziewiątego roku życia wraz z moją nuklearną rodziną (to znaczy - małą, a nie, jak wszyscy myślą - toksycznie skażoną) zamieszkiwałam, południową, bardziej malowniczą część osiedla, na której kończyło się wtedy miasto i mój świat. Dalej już była tylko próżnia, a po czterech godzinach jazdy pociągiem docierało się do babci Zosi na Górnym Śląsku. Teraz, niestety, taka podróż zajmuje sześć, a nawet siedem godzin. Żyło mi się tam dobrze, bo miałam koleżanki, z którymi bawiłam się moją pachnącą lalką i kolegów, którzy odgrywali rolę naszych mężów. Zadziwiające jest to, że wcale nie musiałyśmy ich do tego zmuszać. Moim mężem zawsze był taki Sebastian. Pamiętam, że miał młodszego brata Bartka, a po pewnym czasie urodziła mu się mała siostrzyczka i cała rodzina się wyprowadziła. Odchorowałam pierwsze porzucenie przez ukochanego i poszłam do pierwszej klasy. Pierwsze dwa lata pamiętam, jak przez mgłę. Dopiero w trzeciej klasie, kiedy moi rodzice postanowili zamienić się na mieszkania z moim dziadkiem, zaczęło się moje szkolne życie. Dziadek był wdowcem i mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu, w którym naszej czwórce byłoby znacznie lepiej. Na początku nie byłam zadowolona, bo wszędzie pachniało naftaliną, a w każdym pokoju stały stare, brzydkie meblościanki. W jednym z nich - najmniejszym - mieszkałam ja z moim młodszym bratem. Najgorsze było to, że musiałam z nim spać na starej wersalce. Dopiero po jakimś czasie zaczęła się stopniowa restauracja mieszkania z dużym potencjałem, która bardzo szybko zatrzymała się na etapie kupienia nowych mebli kuchennych. Nie bez powodu. Okazało się, że skarb państwa jest nam winien kawałek ziemi, który kiedyś tam na wojnie został utracony przez moją rodzinę i teraz mogliśmy sobie go odzyskać. Oczywiście - nie ten sam, tylko jakiś inny o takiej samej powierzchni użytkowej. Padło na kawałek pastwiska pod miastem, które kiedyś jakiś chłop (prawdopodobnie prawosławny) sprzedał państwu w zamian za wypłacanie mu dożywotniej renty. Z początku, ten kawałek ziemi był mi kompletnie obojętny, jednak w bardzo niedługim czasie zdążyłam go znienawidzić. Kiedy moi rodzice knuli sobie po swojemu, ja poznawałam nowych ludzi i stopniowo zaprzyjaźniałam się z nimi. Najbardziej z Kamilą, która mieszkała w bloku obok i jednocześnie była moją sąsiadką w ławce. Różniłyśmy się od siebie, zarówno wizualnie, jak i mentalnie, ale nie przeszkadzało nam to. Prawdę powiedziawszy, właśnie to scalało naszą relację jeszcze bardziej. Oprócz niej, w klasie miałam jeszcze Gosię i Karolinę - dwie kompletne wariatki, które najlepiej czuły się w swoim towarzystwie. I tak przeszłyśmy we czwórkę przez podstawówkę i gimnazjum, dzieląc pasje i plotkując (najczęściej u Karoliny przy herbacie). W tym czasie budował się mój nowy dom. Tak naprawdę, prace nad nim rozpoczęły się dopiero pod koniec trzeciej klasy gimnazjum, ale o tym, że kiedyś powstanie, wiedziałam dużo wcześniej. I ta wiedza mnie przerażała. Nie chciałam opuszczać swojego miejsca na Ziemii, ani zostawiać koleżanek. Nie chciałam chodzić do żadnej innej szkoły. I na szczęście, ból przeprowadzania się w czasach szczeniactwa i zmiana otoczenia w czasie trwania roku szkolnego ominęły mnie szerokim łukiem. To sprawiło, że momentalnie zapragnęłam tam mieszkać. Z resztą, jak można było mi się dziwić, przecież wreszcie miałam dostać własny pokój, który mogłam pomalować na dowolny kolor, wstawić meble i powiesić obrazki. Zaczęłam wtedy czynnie uczestniczyć w procesie wykańczania domu. Miałam jeszcze przed sobą rok mieszkania w bloku i jednocześnie pierwszy rok w nowej szkole. W tym najbardziej prestiżowym liceum. Tak, czy siak, musiałam do niego dojeżdżać, więc nie stanowiło to już dla mnie większego problemu. W dalszym ciągu utrzymywałam kontakt z ludźmi z gimnazjum - mieszkaliśmy blisko siebie i co jakiś czas udawało nam się zorganizować spotkanie w większym gronie. Ale poznałam wtedy też nowych ludzi, o których myślałam jako o ekscytujących osobowościach. Druga klasa stanęła pod znakiem długo wyczekiwanej przeprowadzki. I udało się - zamieszkałam w nowym domu, w swoim własnym pokoju. Na początku nie było tu praktycznie niczego - żadnego internetu, żadnej telewizji kablowej. Długie, zimowe wieczory spędzałam na słuchaniu radia, leżąc na dywanie. I nie było mi z tym tak najgorzej, tylko samotność nieco doskwierała. Z początku udawało mi się jeszcze podtrzymywać więzi z dziewczynami, ale potem niespodziewanie sama je poluzowałam. Nie wiem teraz, czy uczciwie byłoby to wszystko zrzucać na kanwę natłoku nauki, ciężkiego i czasochłonnego dojazdu czy jakiegokolwiek innego czynnika. Z pewnością i one się do tego przyczyniły, ale w większości to ja sama wypłynęłam, zostawiając swoje stare życie za sobą. Liceum było dla mnie czystym szaleństwem - w jednym tygodniu poznawałam swoją nową bratnią duszę, żeby w następnym musieć jej przypominać, jak się nazywam. Na początku myślałam, że to jest życie, jakiego chciałam, ale teraz już tak nie jest. Teraz, żeby wiedzieć, co u nich się dzieje, przeglądam ich profile na Facebook'u, ale nigdy nie mam odwagi do nich napisać, zapytać czy się ze mną spotkają gdzieś na mieście, albo przyjadą tu do mnie, żeby zobaczyć, jak tu ładnie.
Napisałam to wszystko właśnie po to, żeby o tym wiedziały. Dziewczyny, jeśli kiedykolwiek to przeczytacie, wiedzcie, że w zwariowanych anegdotach o swoim starym życiu nadal nazywam Was swoimi przyjaciółkami.
To jest dopiero pierwsza część mojej spowiedzi z przeszłości. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam, a jeśli tak, to w przyszłości postaram się pisać ciekawiej, o ile to możliwe, bo głównie będę pisać o sobie.
poniedziałek, 13 sierpnia 2012
zawieszona w próżni
Od dnia mojej graduacji minęło sto-dziewięć dni (o Boże, nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy).
Od dnia otrzymania decyzji o przyjęciu na na rok - dwadzieścia-pięć dni.
W międzyczasie zdążyłam jeszcze napisać kilka egzaminów, zdać je i podjąć próbę dostania się na jakiś bardziej prestiżowy kierunek. Absolwentce renomowanego liceum, która mogła pochwalić się całkiem niezłą średnią na koniec roku nie przystoi studiować byle czego. Pod tym hasłem kryje się wiele kierunków, które powszechnie uważane są za niepotrzebne.
Ja miałam chrapkę na prawo UR. Co za enigmatyczny skrót. U to najprawdopodobniej skrót od slowa uniwersytet, a R to chyba pierwsza litera nazwy własnej jakiegoś miasta. Mimo wszelkich starań, nie udało mi się, bo czułam się zbyt pewnie. Myślałam, że będzie łatwo, bo wszyscy znajomi tak mówili. Zamiast tego, przyjęli mnie na bardzo nieprzyszłościowy kierunek, który na panelu kandydata dodałam sobie tylko dla funu. Tak, filologia angielska. Kiedyś byłam w tym dobra, ale później mi się odechciało, bo powiedziano mi, że na rynku pracy jest za dużo anglistów. I to prawda w dalszym ciągu jest.
Przez jakiś czas usilnie starałam się wymyślić, co mogłabym z tym fantem zrobić. Napisać jeszcze raz maturę i próbować w przyszłym roku? Postarać się w drugim naborze? Po jakimś czasie stwierdziłam, że przyszłość jest mglista i czegokolwiek bym nie wybrała, i tak zmarnuję sobie pięć lat nauki, a potem będę kombinować, jak każdy prawdziwy Polaczek. Dlaczego więc nie spędzić tego studenckiego czasu jakoś przyjemniej?
Mam jeszcze przed sobą pięć lat dzieciństwa.
Od dnia otrzymania decyzji o przyjęciu na na rok - dwadzieścia-pięć dni.
W międzyczasie zdążyłam jeszcze napisać kilka egzaminów, zdać je i podjąć próbę dostania się na jakiś bardziej prestiżowy kierunek. Absolwentce renomowanego liceum, która mogła pochwalić się całkiem niezłą średnią na koniec roku nie przystoi studiować byle czego. Pod tym hasłem kryje się wiele kierunków, które powszechnie uważane są za niepotrzebne.
Ja miałam chrapkę na prawo UR. Co za enigmatyczny skrót. U to najprawdopodobniej skrót od slowa uniwersytet, a R to chyba pierwsza litera nazwy własnej jakiegoś miasta. Mimo wszelkich starań, nie udało mi się, bo czułam się zbyt pewnie. Myślałam, że będzie łatwo, bo wszyscy znajomi tak mówili. Zamiast tego, przyjęli mnie na bardzo nieprzyszłościowy kierunek, który na panelu kandydata dodałam sobie tylko dla funu. Tak, filologia angielska. Kiedyś byłam w tym dobra, ale później mi się odechciało, bo powiedziano mi, że na rynku pracy jest za dużo anglistów. I to prawda w dalszym ciągu jest.
Przez jakiś czas usilnie starałam się wymyślić, co mogłabym z tym fantem zrobić. Napisać jeszcze raz maturę i próbować w przyszłym roku? Postarać się w drugim naborze? Po jakimś czasie stwierdziłam, że przyszłość jest mglista i czegokolwiek bym nie wybrała, i tak zmarnuję sobie pięć lat nauki, a potem będę kombinować, jak każdy prawdziwy Polaczek. Dlaczego więc nie spędzić tego studenckiego czasu jakoś przyjemniej?
Mam jeszcze przed sobą pięć lat dzieciństwa.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)