Od dnia mojej graduacji minęło sto-dziewięć dni (o Boże, nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy).
Od dnia otrzymania decyzji o przyjęciu na na rok - dwadzieścia-pięć dni.
W międzyczasie zdążyłam jeszcze napisać kilka egzaminów, zdać je i podjąć próbę dostania się na jakiś bardziej prestiżowy kierunek. Absolwentce renomowanego liceum, która mogła pochwalić się całkiem niezłą średnią na koniec roku nie przystoi studiować byle czego. Pod tym hasłem kryje się wiele kierunków, które powszechnie uważane są za niepotrzebne.
Ja miałam chrapkę na prawo UR. Co za enigmatyczny skrót. U to najprawdopodobniej skrót od slowa uniwersytet, a R to chyba pierwsza litera nazwy własnej jakiegoś miasta. Mimo wszelkich starań, nie udało mi się, bo czułam się zbyt pewnie. Myślałam, że będzie łatwo, bo wszyscy znajomi tak mówili. Zamiast tego, przyjęli mnie na bardzo nieprzyszłościowy kierunek, który na panelu kandydata dodałam sobie tylko dla funu. Tak, filologia angielska. Kiedyś byłam w tym dobra, ale później mi się odechciało, bo powiedziano mi, że na rynku pracy jest za dużo anglistów. I to prawda w dalszym ciągu jest.
Przez jakiś czas usilnie starałam się wymyślić, co mogłabym z tym fantem zrobić. Napisać jeszcze raz maturę i próbować w przyszłym roku? Postarać się w drugim naborze? Po jakimś czasie stwierdziłam, że przyszłość jest mglista i czegokolwiek bym nie wybrała, i tak zmarnuję sobie pięć lat nauki, a potem będę kombinować, jak każdy prawdziwy Polaczek. Dlaczego więc nie spędzić tego studenckiego czasu jakoś przyjemniej?
Mam jeszcze przed sobą pięć lat dzieciństwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz