wtorek, 28 maja 2013

na śmieciowych umowach

Znajomi często pytają mnie o moją pracę: co robię, ile zarabiam, ile razy w tygodniu się tam pojawiam, jak udaje mi się pogodzić ją ze studiami i najczęściej zadawane pytanie - jak się tam znalazłam. Przyznam szczerze, że odpowiadam niechętnie, ale nie dlatego, że się wstydzę, tylko po prostu z czystego lenistwa. Temat jest długi jak Wołga i trudno jest go omówić w skrócie, szczególnie takiej osobie jak ja - zbaczającej co chwila z tematu i zapychającej swoją wypowiedź licznym anegdotkami. Z radością za to opowiadam, czego nauczyło mnie kino, a wbrew pozorom, jest tego sporo. Zanim w ogóle zaczęłam tam pracę, miałam swoje wyobrażenie o niej. Mam na myśli zakres obowiązków, przywileje i potencjalne doświadczenie. Jedyne z tego, co zgadzało się z rzeczywistością, to obsługa kasy fiskalnej. Nie samo jej działanie, a po prostu to, że nauczyłam się sprzedawać bilety za jej pomocą. Reszta okazała się być trochę bardziej skomplikowana, niż mi się wydawało.

Praca dla każdego (?)
No właśnie - jakie wymagania spełniać musi potencjalny kandydat na pracownika kina (i nie tylko)? Przede wszystkim, musi posiadać status studenta. Bez niego, owszem, mógłby zostać zatrudniony, ale raczej nie opłacałaby mu się ta praca, bo zarabiałby 3,5 zł na godzinę. ZUS potrącano by ze stawki. Nieistotne jest, czy ów kandydat faktycznie uczęszcza na uczelnię, czy studiuje dziennie, czy zaocznie. Ważny jest ten świstek, po który wybiera się do dziekanatu w celu potwierdzenia swojej przynależności do danej uczelni. Na tym ograniczenia się kończą. Nie trzeba mieć żadnego doświadczenia (a już na pewno nie na podobnym stanowisku) ani specjalnych umiejętności, czy jakiegoś szczególnego zamiłowania do kina. Przydaje się książeczka do celów sanitarno-epidemiologicznych, ale i bez niej można pracować. Warto natomiast być w miarę ogarniętym i umieć pracować w zespole. 

Trudne początki
O pracy dowiedziałam się od koleżanki, która wiedziała, w jakiej wtedy byłam desperacji. Zaniosłam do kina swoje CV, po czym kompletnie o tym zapomniałam aż do dnia, w którym zadzwonił do mnie mój obecny przełożony z zaproszeniem na rozmowę. Pomyślałam sobie wtedy, że będzie tak samo, jak zawsze - ustawię się w kolejce wraz z dziesiątką innych osób i będę czekać godzinę tylko po to, żeby później dowiedzieć, że nie spełniam wymagań. Myliłam się. Oprócz mnie nie było nikogo innego, a kierownik po krótkiej, acz bardzo stresującej dla mnie rozmowie, wyraził chęć zatrudnienia mnie. I to wszystko. Podpisałam umowę, dostałam krawat i następnym razem pojawiłam się kinie jako nowy pracownik. Tego dnia musiałam przyswoić tonę wiedzy na temat samego obiektu, jak i zadań do wykonania. Nie było mi łatwo i przez pierwsze trzy godziny miałam wrażenie, że wszystko robię źle, ale już pod koniec dnia mniej więcej wiedziałam, co i jak. Wyraźną oznaką przepracowanego dnia był ból nóg i pleców - efekt dziewięciogodzinnej krzątaniny po korytarzu. Niestety, nie wolno nigdzie siadać, szczególnie w obecności klientów. Rozmawianie z kolegami też nie jest wskazane, chociaż z tym z początku nie miałam większego problemu, bo nikogo nie znałam i bałam się odezwać nieproszona. Jestem niezręczna. W trakcie pracy okazało się również, że wbrew ogólnej opinii społeczeństwa, nie wolno pod żadnym pozorem wchodzić na salę i oglądać sobie film z innymi klientami. Można jedynie sprawdzać raz na jakiś czas, czy wszystko jest w porządku, ale tylko wtedy, gdy we foier jest druga osoba doglądająca porządku. 

Od kuchni po magazyny
Pogodzić pracę ze studiami jest bardzo łatwo, o ile nie chcesz zbyt wiele zarabiać i z przyjemnością oddasz wolny weekend na rzecz kina. W moim położeniu to rozwiązanie nie należy do najgorszych, bo stwarza iluzję jakiegoś życia towarzyskiego. W końcu spędzam cały dzień wśród masy ludzi. Zdarza się też, że niespodziewanie wpadają znajomi i ze zdumieniem w oczach wpatrują się we mnie zza lady. Często pytają wtedy, jak mi się pracuje, co robię, ile zarabiam, ale nie mam za bardzo czasu z nimi rozmawiać, chociaż bardzo bym chciała. Całą moją uwagę pochłaniają obowiązki, a poza tym - zewsząd patrzą na mnie oczy wielu kamer zamontowanych na terenie całego obiektu. Odkąd wiem, że takowe znajdują się nawet na salach, niezręcznie się czuję, siedząc pod ścianą obok śmietnika w oczekiwaniu na koniec filmu dłużej, niż pięć minut. To najprzyjemniejsze chwile w pracy - kilka minut przed końcem filmu, kiedy mogę posiedzieć w ciemnościach i popatrzeć przez moment na jasny ekran. Wyprowadzam śmietnik z pomieszczenia gospodarczego, pakuję do niego miotełkę i mam te kilka minutek dla siebie. Potem włączają się światła, na ekran wchodzą napisy. Od tej pory mam jakieś piętnaście minut, aby pożegnać klientów i posprzątać po nich. Najgorzej jest po filmach animowanych, albo jakichś durnowatych komediach, na które chodzą gimbusy i parki, które nie mają co robić w domu. Pod fotelami znaleźć można najprzeróżniejsze przedmioty takie, jak puszki po piwach, buteleczki po piersiówkach i innych napojach wyskokowych, części garderoby i generalnie śmieci różnego pochodzenia. Zdarzają się też znaleziska wywołujące uśmiech na twarzy (banknot dwudziestozłotowy), ale należy to do rzadkości. Jeśli wiem, że na korytarzu nikt nie czeka, albo jest bardzo mało osób, to nie spieszę się aż tak bardzo. Problem pojawia się, gdy na następny seans jest komplet na sali, klienci tłoczą się przed wejściem, a jeśli nikt ich nie pilnuje, to potrafią się bez pardonu wtarabanić do środka i zastają mnie z miotłą w jednej ręce i jakimś porzuconym kubełkiem po popcornie w drugiej. Albo zdarza się, że wchodzą na salę podczas trwania wcześniejszego seansu przekonani o tym, że mogą na nią wejść czterdzieści minut przed startem filmu i że owa sala stoi najprawdopodobniej pusta i specjalnie przygotowana na ich przybycie. Nie, nie stoi. Chociaż i tak przyznam, że wolę, gdy jest większy ruch, bo gdy go nie ma, zostają mi nudne prace do wykonania. Należy do nich sprawdzanie i sprzątanie toalet, czyszczenie okularów 3D, zmywanie podłóg w pomieszczeniach gospodarczych i jakieś inne bieżące porządki. Jeśli już naprawdę mi się nudzi, to ścieram stoliczki, myję lustra i wymieniam ulotki w stojakach na nowsze. Ot, zwykły dzień w pracy.
 Na kasie jest trochę inaczej. Jest to względnie fajne stanowisko, wszystko zależy od dnia i towarzystwa lub jego braku. Nie lubię porannych zmian na kasie, bo wtedy jestem sama i nie mogę się stamtąd nigdzie ruszyć. Muszę po prostu siedzieć i moim jedynym towarzyszem jest kasa fiskalna. Wtedy też nudzi mi się najbardziej i również zaczynam sprzątać. A bałagan z porzuconych paragonów, notek dla kolegów i innych świstków i ulotek robi się bardzo szybko. Po południu jest już weselej, bo przychodzi więcej klientów i coś zaczyna się dziać.

Ludzie z kosmosu
Klientów mamy najprzeróżniejszych. Większość z nich nie ma zielonego pojęcia o tym, że kasjerzy to nie wszechwiedzący przywódcy stada, tylko zwykli robole, którzy nie zawsze znają odpowiedzi na ich pytania. Oczywiście, jeśli dotyczą one kina, zawsze staramy się pomóc, bo to należy do naszych obowiązków. W chwili, gdy typo pyta się mnie, gdzie w tej galerii jest jakiś sklep o takiej i takiej nazwie, albo gdzie jest sala konferencyjna w hotelu, jak rozdziawiam buzię w geście kompletnej niewiedzy. Nie wychylam nosa z mojego kina, a po galerii nawet się nie pałętam, bo mam jej po dziurki w nosie. Ewentualnie czasem zjeżdżam schodami do McDonalda, ale to tylko na początku miesiąca, kiedy mam jeszcze pieniądze.
 Wbrew pozorom, największe doświadczenie, jakie do tej pory zebrałam nie odnosi się do zadań, jakie muszę wykonywać, ale do zachowań ludzkich. Tak, tak, nie mylicie się. Wszyscy jesteśmy tendencyjni. Nawet, jeśli powiesz sobie, człowieku z tłumu, że jesteś ponadprzeciętny, to będziesz znajdował się w tych osiemdziesięciu procentach populacji mającej podobne zdanie o sobie. Na podstawie swoich obserwacji udało mi się wyróżnić kilka typów klientów, którzy codziennie przewijają się przez kino:
*dlaczego tutaj nie ma lepszego oznakowania, nie mogłem znaleźć tego waszego kina, kurwajegomać tak się wkurwiłem - mężczyzna w średnim wieku, do kina przyszedł pod krawatem z małżonką u boku. Nie szczędzi słów krytyki pod adresem kasjera, który na razie powiedział mu tylko: Dzień dobry. Hint: włącz se pan GPS-a.
*ty wybierz, nie ty wybierz, no weeeeź kochaniee - para składająca się z dziewczyny i chłopaka. Schemat zawsze jest ten sam: do lady podchodzi chłopak, a dziewczyna czeka poza kolejką. Gdy pokazuję mapę i pytam o miejsca, chłopak woła dziewczynę: (imię) Jakie miejsca?, a ona podchodzi, patrzy na mapę, po czym głupkowato się śmieje i mówi: Ty wybierz. Żeby było jeszcze zabawniej, ucieka swojemu partnerowi, po czym przekomarzają się przez następne pięć minut, a ja z nudów zaczynam oglądać swoje paznokcie. Hint: chłopie, wybierz te miejsca sam. Jej i tak jest wszystko jedno, bo przecież nawet nie będzie oglądać tego filmu.
*a sprzeda pani ulgowe? - Trzydziestoletni łysol próbujący wyżebrać tańsze bilety. Najprawdopodobniej, dla samej satysfakcji wychujania kina na sześć złotych, bo taka jest różnica w cenie. A gdy zaczynam stawiać opór - wielkie poirytowanie. Dlaczego pani taka jest? Bo tak mi się podoba. Hint: próbuj pan gdzie indziej.
*ja pszyszłę na sempa - ludzie myślą, że są oryginalni w swoich tekstach, podczas gdy nie są. Swego czasu na ekranach był polski film pt. Sęp, który cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Podczas, gdy był u nas grany, żart: ja na sępa słyszałam na każdej swojej zmianie po kilka razy. Za pierwszym razem może i był śmieszny. Tak samo jest, kiedy przed południem, albo w tygodniu do kina przychodzą ludzie  i wyrażają wielkie zdziwienie, gdy okazuje się, że oprócz nich na sali będą trzy osoby. Ojej, seans specjalnie dla nas, będziemy sami, hehehe. Zawsze są u was takie tłumy hehehe? Nie, na zasranych Szybkich i wściekłych przyszło ostatnio tylko trzysta osób. Na ten sam seans.  Hint: nie ma hinta, po prostu stwierdzam fakty.

Śmieszne i nieśmieszne sytuacje:

  • Pewnego pięknego dnia ktoś nie wytrzymał i zwymiotował na sali. Sytuacja relatywnie nieśmieszna, ale poczułam silną więź z kolegami, gdy musieliśmy to sprzątać i kombinować, żeby nikt się nie połapał. Zwłaszcza, że na następny seans była cała sala i trzeba było się sprężać. 
  • Mieliśmy swego czasu okazję gościć Eduardo Verastegui, aktora z filmu Cristiada. Nie przyszło tyle osób, ile życzyłby sobie dystrybutor, więc musiałam przebrać się w cywilny strój i robić za fillera w tłumie. 
  • Całkiem niedawno temu wysiadł nam system EuroBilet i nie mogliśmy sprzedawać niczego w kasie, ani w barze przez jakieś pół godziny. Ogarnął mnie marazm i bezsens. 
  • Kiedyś tam, jeszcze w zimie, do kina przyszedł Zbigniew Bartman, podszedł do kasy ze swoją piękną narzeczoną, na którą nawet nie zwróciłam uwagi i zażyczył sobie sprzedania mu biletów, a mnie ręce trzęsły się do tego stopnia, że nie mogłam otworzyć kasetki z pieniędzmi. Ech, fail. 
Mam nadzieję, że powyższy tekst Was nie zanudził, a nawet w miarę zadowolił, bo pisałam go przez trzy dni i nie mogłam się nadziwić, ile jeszcze wiedzy i spostrzeżeń mam do podzielenia się. Kiedyś pewnie jeszcze napiszę coś podobnego, chociaż po tych trzech dniach mam wrażenie, że nastąpi to dopiero wtedy, gdy zmienię pracę. Czuję się, jakbym urodziła arbuza. Bez znieczulenia.


piątek, 17 maja 2013

PIERDOLINK ALE TAKI DO POTĘGI.

Moi mili, wszem i wobec chciałabym oznajmić, że tak skomplikowanego życia nie miałam od dwudziestu lat.  Przy okazji zaznaczając, że dwadzieścia lat temu to ja jeszcze sobie siedziałam w brzuchu mamy i moje życie ograniczało się do pływania w wodach płodowych. Podobno bardzo kopałam i uprzykrzałam życie mamie do tego stopnia, że w szpitalu podczas porodu chciała wyskakiwać z okna.
Nie mam na myśli swojej obecnej sytuacji na uczelni (chociaż mogłoby być trochę lepiej, nie obraziłabym się), ani w pracy, bo generalnie akurat na tym polu radzę sobie nieźle. Mam na myśli swoje życie osobiste, lub raczej gwałtowny przeskok z jego kompletnego braku na mniejszy brak. Brzmi niegroźnie, bo w sumie nic takiego się nie stało, ale już tak mam, że za dużo myślę o tym, o czym nie powinnam, bo inni nie myślą tyle samo, co ja. Właściwie, to nie myślą wcale.
Dużo myślenia.
Stawiam kawę na ławę: na Juwenalkach Politechniki miałam się świetnie bawić, skakać w tłumie, poznawać nowych ludzi, a potem szukać siebie na Spotted: Rzeszów, ale zamiast tego zniszczyłam się doszczętnie. Na szczęście, moje ciało ma zdolność do dwudziestoczterogodzinnej regeneracji okupionej ogromnym cierpieniem i wysiłkiem włożonym w przegryzienie bułki z pasztetem i popicie jej rosołkiem z torebki. I pomyśleć, że to tylko pierwszy dzień, który miał być dla mnie najspokojniejszy i miałam wrócić ostatnim autobusem, by móc wstać na rano w zajęcia. Dobre sobie, doprawdy.
Aha, no i jeszcze na pewno zrobiłam piorunujące wrażenie na ludziach, z którymi tam byłam i których w większości nie pamiętam. Jedna z nielicznych scen, które potrafię wiernie odtworzyć w swoich myślach wydarzyła się, gdy szłyśmy z Olunią w krzaki i tam natknęłam się na jakiegoś typa śpiącego w śpiworze. Chłopie, mam nadzieję, że nikt Cię tam nie obsikał, bo to byłoby przykre.
Zatem Juwenalia skończyły się dla mnie wraz z chwilą, gdy wygramoliłam się z taksówki przed domem i powiedziałam czekającej na mnie mamie: Dobranoc, pani. Nazajutrz obudziła mnie Olunia i zmartwienie wymieszane ze zrozumiałym rozbawieniem dające się rozpoznać w jej głosie.
  Paulinka? Nie śpię, żyję, ale co to za życie.
Nie poszłam na zajęcia, mama miała ze mnie niewąską polewkę, a resztę dnia spędziłam na oglądaniu filmów na kinomaniaku. Obejrzałam Piękne Istoty - słabe jak kompot ze ścierki 2/10 koniec recenzji.
Po tym zdarzeniu pomyślałam sobie, że w sumie mogę mieć żal tylko do samej siebie, ale dzięki temu mam nauczkę na przyszłość. Musicie wiedzieć, że to nie jest moja imprezowa rutyna. Prawdę powiedziawszy, nawet nie mam imprezowej rutyny, bo nie chodzę na imprezy. Trochę narzekałam w poniedziałek, ale uspokoiłam się pod koniec, gdy zrozumiałam, że w sumie nobody cares. Chyba pierwszy raz w życiu się z tego cieszyłam. W ogóle ten tydzień był szalony, jak wariat. Moje przemyślenia należy podzielić według dni tygodnia, bo codziennie zmieniał mi się nastrój.
Poniedziałek: 
6:30 - 17:00 - jestem taka beznadziejna.
17:00 - 21:00 a może jednak nie
21:00 - moment, w którym usnęłam, czy gdzieś w okolicach 2:00 ASDFGHHJKDDIFNEIRGNFIERV*
Wtorek:
7:00 - 19:00 ASDFGHHJKDSFWMEFINEI*
19:00 - 23:00 a może jednak nie
Środa:
09:30 - 12:00 - co jest ze mną nie tak, przecież jestem fajna i ogarnięta i miła i wszystko
12:00 - 16:00 - czas spędzony z Gretą wyrwany z kontekstu, ale bawiłam się przednio.
16:00 - koniec dnia - nic mi się nie chce, nikt mnie nie rozumie
Czwartek:
7:00 - 9:20 gdzie ten dziekan, wstydzę się zapukać do gabinetu**
10:00-11:00 PAN PREZYDENT?***
reszta dnia - nie wiem, na czym stoję, kocham, nie kocham, chcę, nie chcę. *
Piątek:
6:00 - 14:00 nienawidzę tej roboty.
16:00 - reszta dnia; dlaczego jeszcze nie zaczęłam się uczyć.

* o tym w następnym odcinku, ale nie oczekujcie zbyt wiele, bo sama nie rozumiem sytuacji i opisywanie jej będzie mozolne jak toczenie kulki gówna przez żuczka. 
** byłam w czwartek u pana dziekana w sprawie kolegi Mateusza, który chce skorzystać z MOSTu, żeby móc sobie wyjechać do Warszawki. 
*** w ten sam dzień wpadł do nas Prezydent RP, żeby sobie otworzyć nowy obiekt URzetu. Później oglądałam relację w Panoramie na Dwójce. 

czwartek, 2 maja 2013

BARANUFKA

W ubiegłą niedzielę musiałam wybrać się z rodzicami na Baranówkę Czfurkę, by pomóc przy zakładaniu firanek w naszym nowym mieszkanku!
Nie, nie przeprowadzamy się z powrotem, chyba Was posrało, w życiu tam nie wrócę. Zwłaszcza po tym, co zobaczyłam z balkonu na trzecim piętrze. Mama mi po prostu kazała tam pojechać, żebym później mogła tam zaprosić różnych kolegów i koleżanki po Juwenaliach, którzy nie będą mieli się gdzie podziać.
Powiem szczerze: nie oczekiwałam zbyt wiele po tym mieszkaniu, zwłaszcza, że ojciec uprzedzał mnie, iż jest niewypowiedzianie ciasne i raczej zaniedbane, ale to, co zobaczyłam tam, przerosło moje oczekiwania o piergazylion eonów. Stanęłam w przedpokoju 1m x 1,5m i kopara opadła mi aż do samej piwnicy. A to było na trzecim piętrze. Po prawej stronie poobdzierane, oklejone taśmą izolacyjną drzwi do łazienki. Odważyłam się tam zajrzeć, po czym od razu tego pożałowałam. Ściany pomalowane na gówniany brązowy, zasyfiona wanna, peerelowski sedes i gumolit na podłodze. I oświetlenie jak na klatce schodowej spółdzielnianego bloku, w którym się wtedy znajdowałam.
Na wprost jedyny pokój w zestawie wielkości mojego pokoju w domu na Białej, czyli jakieś szesnaście metrów kwadratowych. Ten z kolei nie był taki najgorszy, bo odmalowany na przyjemny beżowy i gdyby go jakoś urządzić, to można by tam przeżyć. Są dwa łóżka, pościel, szafa, stół, telewizorek no i firanki. Kuchnia jest trochę mniej brzydka od łazienki, chociaż rozwalające się białofioletowe szafki nie wyglądają bardzo estetycznie. Za to jest mała lodówka z zamrażalnikiem, czajnik i kuchenka. I pralka też jest.
Przed blokiem jeszcze spotkałam panią Zosię ze świetlicy z podstawówki, która wybrała się na spacer z kijkami na obcasikach. Przestrzegła mnie przed tym, żeby nie chodzić tutaj na ogniska, bo w okolicy dziewczyna zabiła chłopaka. Ech, Baranówka. Oglądałam ją może przez dziesięć minut z balkonu i wywołała we mnie takie przygnębienie, że postanowiłam nigdy na nią nie wracać. I te mieszkania. Wszyscy sąsiedzi na kupie, zero prywatności.
Wczoraj pierwszy raz od listopada grałam na koncercie mojej ukochanej orkiestry z okazji rocznicy bitwy pod Wiedniem. Przybył nawet książę Jan Lubomirski-Lanckoroński i jego dostojność mnie powaliła. A gdy przemawiał, to nie wiało od niego sandałem, tylko takim smrodkiem potęgi. Zaczął chyba jakoś tak z odezwą: 'Rzeszowianie!'. Bardzo byłam dumna.
Dzisiaj też miałam jechać na kolejny koncert i nawet się wybrałam i nawet umyłam i pomalowałam. Ale rano dostałam okres. W sumie chuj, grało się i w gorszym stanie, ale rozbolał mnie brzuszek. I to bardzo. Wzięłam no-spę, wybiegłam na przystanek i tam, wpatrując się w dwie rodziny przy stłuczonych samochodach, czekałam na autobus, który nie przyjechał. A brzuch bolał dalej i to jeszcze bardziej. Rozmawiałam chwilę z jakąś panią, po czym doszłam do wniosku, że nic tu po mnie i nawet jeśli przyjechałby ten autobus, to raczej bym w niego nie wsiadła. Pożegnałam się z panią i poszłam do domu. A raczej doczołgałam się, bo z każdym krokiem coraz bardziej wciskało mnie w asfalt. Pod koniec przytrzymywałam się ogrodzenia, żeby nie upaść. Ale tak czy siak, upadłam, tylko już w domu na przedpokoju, Upadłam i zemdlałam z bólu i według mojej mamy, dostałam jeszcze drgawek w nodze. Ciekawe. A gdy się otrząsnęłam, to ból nie minął, tylko jeszcze bardziej się nasilił, więc wmusiłam w siebie połknięcie ketonalu i błagałam mamę, żeby coś zrobiła. A potem zasnęłam.
Ból kurczącej się macicy jest nieodzowną częścią miesięcznej przypadłości. Jednak ten dzisiejszy był najgorszy ze wszystkich, bo wiązał się z niekorzystnym biometem. Tak, niestety, moje ciało reaguje na pogodę w zazwyczaj nieprzyjemny dla mnie sposób. I tak sobie pomyślałam, że jeśli tak ma boleć rodzenie dzieci, to nie jestem zainteresowana. Dziękuję za uwagę