poniedziałek, 10 czerwca 2013

O tym, jak zawaliła się Galeria Rzeszów

Pamiętacie może te wszystkie przepowiednie odnośnie rzekomego zawalenia się naszej galerii? Na pewno pamiętacie, bo swego czasu było o tym głośno, zwłaszcza w okolicach jej otwarcia. Oczywiście, jestem raczej sceptycznie nastawiona do wypowiedzi jakiegoś gościa, który nazywa siebie jasnowidzem, ale skłamałabym mówiąc, że nie zrobiło to na mnie wrażenia. Zawsze, gdy jestem na porannej zmianie i muszę po ciemku otwierać wyjścia ewakuacyjne do wszystkich sal, czuję pewną grozę, gdy chociaż przez chwilę pomyślę, że mogłoby to się stać podczas mojej pracy. 
A taki właśnie miałam sen zeszłej nocy. 
Siedziałam przy swojej kasie wieczorem i wyglądało na to, że wysłałam na seans swojego brata. Ktoś siedział obok mnie, chyba jedna z moich koleżanek z pracy, gdy do naszego stanowiska podeszła nowo przyjęta dziewczyna i zaczęła z nami gadkę-szmatkę. Miała twarz jednej z tych, które w świecie rzeczywistym (lub jakkolwiek to nazwać) były ostatnio na rozmowie kwalifikacyjnej. Pamiętam, że zobaczyłam, jak światło w galerii ciemnieje i wszystko zaczyna nieprzyjemnie skrzypieć. Moje myśli skupiły się wokół brata, który siedział na seansie i o niczym nie wiedział. Widziałam, jak zawalają się ruchowe schody. Widziałam ten nagłą panikę ludzi próbujących uciec z walącego się budynku. W tłumie też był mój brat, którego chwyciłam za rękę i razem wybiegliśmy z kina. To, czego nie znoszę w snach, to brak jakiegokolwiek logicznego rozumowania. Zamiast próbować się wydostać przez klatkę schodową, ja postanowiłam zeskoczyć z poziomu drugiego na poziom zero i wybiec głównym wyjściem. Pamiętam dalej, jak stałam już po drugiej stronie ulicy wśród tłumu i patrzyłam na gruzy rozwalone na torach. Była noc, ale niebo było jakoś tak dziwnie rozświetlone, wyglądało jakby się paliło. Nie jestem do końca pewna, czy słyszałam krzyki, ale na pewno czułam strach innych.
 Później atmosfera mojego snu była bardzo dziwna. Przenieśli prawie wszystkich pracowników do kina na Powstańców Warszawy, gdzie chyba mi się podobało. Było tam jakoś weselej i ludzie byli bardzo mili. Poznałam chłopaka, który miał twarz jednego gościa z mojego wydziału, z drugiego roku. Oprowadzał mnie po obiekcie i cały czas powtarzał, żebym się nie przejmowała, bo wszystko jest już dobrze. Potem dowiedziałam się, że z załogi kina uratowali się prawie wszyscy z wyjątkiem dwóch osób: nowej dziewczyny, którą mój mózg nazwał Walerią (srsly, brain, srsly?) i jeszcze jednej osoby, której tożsamości nie zdradzę, bo mogłaby to przeczytać i się przestraszyć faktem, że zginęła w moim śnie.  Ponad to, mój kierownik w wyniku szoku po tym zdarzeniu, popadł w straszną depresję i widać było po nim, że bardzo tęsknił za utraconym kinem. Koledzy siedzieli na kanapach w starym kinie ubrani na czarno i patrzyli się tępo w przestrzeń, jakby w oczekiwaniu na pogrzeb. Byłam na nich zła, bo nic mi nie powiedzieli, a też chciałam pójść. 
Widziałam jeszcze kilka razy obraz zawalonego budynku w świetle dnia, gdy przechodziłam przez miasto. 
 Moje sny nigdy nie były prorocze i raczej nie wydaje mi się, żeby w tym przypadku było inaczej, ale spróbujcie sobie wyobrazić moją minę po przebudzeniu, kiedy okazało się, że wszystko jest w porządku. 
Tak czy inaczej, musiałam się tym podzielić, a poza tym - nie miałam lepszego pomysłu na posta. Przynajmniej tytułem przyciągnę większą rzeszę czytelników. 
Sesji ciąg dalszy. Jak do tej pory, zderzyłam się z dwoma egzaminami. O pierwszym myślałam, że zjebałam na mur beton, po czym okazało się, że zaliczyłam na 3.5, a z drugim liczyłam na jakieś 3, bo trochę olałam naukę i było mi głupio, gdy patrzyłam na wszystkich zakuwających pod salą, ale nie - dostałam za niego 4.5
Brawo, Paulinko. 
Ale jutro jest historia i zamiast się uczyć, robię właśnie to, co teraz, więc kończę już te wypociny i zabieram się za swoje superprzejrzyste notatki. Trzymcie kciuki. 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

całkiem wesoło

Spersonalizowałam wygląd, podoba się? W tle miał być motyw kwiatowo-folklorystyczny, ale obrazek okazał się być za duży i dlatego właśnie zamiast niego jest to depresyjne bokeh. Nic szczególnego.
  Pierwszy rok na moich nieprzyszłościowych, acz ciekawych studiach właśnie dobiega końca i do wakacji pozostają mi jedynie dwa tygodnie sesji letniej. Już dzisiaj mam za sobą egzamin z Językoznawstwa - trwał on całe dwadzieścia pięć minut i chyba oblałam. Takie mam przeczucie, chociaż podobnie było z Literaturą brytyjską, a ten przedmiot akurat udało mi się zaliczyć. Dowiem się w swoim czasie, na razie jeszcze zachowuję spokój wewnętrzny, bo przede mną trzy inne egzaminy.
 Znajduję się w momencie idealnym na podsumowanie, wnioski, dygresję, czy cośtam. Tak na dobrą sprawę, nie ma co podsumowywać, bo wszystko zostało powiedziane w trakcie. Zyskałam nowe znajomości, odnowiłam te stare (niektóre z nich), miałam chłopaka, ale już nie mam (i chwała mi za to, serio, nigdy nie czułam się z tym lepiej), popełniłam kilka błędów i podjęłam całkiem sporo dobrych decyzji. Nie będę się nad nimi wszystkimi rozwodzić, bo po ostatnim trzydniowym redagowaniu posta, zwyczajnie wolałabym tego napisać trochę szybciej. To, co chcę powiedzieć i zaakcentować z całą mocą, jest cholernie banalne i wyświechtane, ale po prostu byłam przez długi czas zaślepiona swoimi własnymi wyobrażeniami o świecie i ludziach w moim otoczeniu. Nie pozwólcie, by przytrafiło się Wam to samo. Teraz, kiedy jestem już wolna i gotowa na to, co przyniesie przyszłość, mogę o tym mówić i przestrzegać innych, by nie brali ze mnie przykładu. Słaby ze mnie wzór do naśladowania, naprawdę.
Co jeszcze mogłabym powiedzieć? O, już wiem: kiedyś opowiem historię o tym, jak znalazłam bratnią duszę i potem straciłam. Ale jeszcze nie dzisiaj, bo smutne historie wymagają odpowiedniego nastroju, a dzisiaj jest przecież całkiem wesoło.