sobota, 1 września 2012

O przyjaźni

  Na razie mojego bloga nikt nie odwiedza. I niech tak zostanie jeszcze przez pewien czas, bo nie jestem gotowa na szczere wyznania, które zyskają rzeszę czytelników. Jak do tej pory, traktuję to jako terapię pozwalającą przeżyć czas samowolki i nicości. Na szczęście, dzisiaj jest pierwszy dzień miesiąca września, a to znaczy, że zostało mi tylko trzydzieści dni. Z jednej strony, cieszę się, że już niedługo rozpocznę nowe, studenckie życie. Z drugiej - trochę się boję, bo moja przeszłość, jakkolwiek zawiła, jeszcze się nie skończyła. A nowej teraźniejszości nie ma. Ten czas pomiędzy chciałam w pełni poświęcić na składanie wyjaśnień, odpowiadanie na pytania i całkowite przyznanie się do wszystkich swoich win.
  Zacznijmy w takim układzie od początku: przez długi, długi okres czasu (a właściwie - odkąd pamiętam) mieszkałam na robotniczym osiedlu zbudowanym z wielkiej płyty. Etymologię jego nazwy błędnie odczytywali nawet jego mieszkańcy, przez co miałam pełne ręce roboty, wyjaśniając, że tam wcale nie pasły się barany (tzn. pasły się, ale nie tylko tam), a po prostu właściciel tych ziem posiadał bardzo osobliwe nazwisko.
  Do dziewiątego roku życia wraz z moją nuklearną rodziną (to znaczy - małą, a nie, jak wszyscy myślą - toksycznie skażoną) zamieszkiwałam, południową, bardziej malowniczą część osiedla, na której kończyło się wtedy miasto i mój świat. Dalej już była tylko próżnia, a po czterech godzinach jazdy pociągiem docierało się do babci Zosi na Górnym Śląsku. Teraz, niestety, taka podróż zajmuje sześć, a nawet siedem godzin. Żyło mi się tam dobrze, bo miałam koleżanki, z którymi bawiłam się moją pachnącą lalką i kolegów, którzy odgrywali rolę naszych mężów. Zadziwiające jest to, że wcale nie musiałyśmy ich do tego zmuszać.  Moim mężem zawsze był taki Sebastian. Pamiętam, że miał młodszego brata Bartka, a po pewnym czasie urodziła mu się mała siostrzyczka i cała rodzina się wyprowadziła. Odchorowałam pierwsze porzucenie przez ukochanego i poszłam do pierwszej klasy. Pierwsze dwa lata pamiętam, jak przez mgłę. Dopiero w trzeciej klasie, kiedy moi rodzice postanowili zamienić się na mieszkania z moim dziadkiem, zaczęło się moje szkolne życie. Dziadek był wdowcem i mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu, w którym naszej czwórce byłoby znacznie lepiej. Na początku nie byłam zadowolona, bo wszędzie pachniało naftaliną, a w każdym pokoju stały stare, brzydkie meblościanki. W jednym z nich - najmniejszym - mieszkałam ja z moim młodszym bratem. Najgorsze było to, że musiałam z nim spać na starej wersalce. Dopiero po jakimś czasie zaczęła się stopniowa restauracja mieszkania z dużym potencjałem, która bardzo szybko zatrzymała się na etapie kupienia nowych mebli kuchennych. Nie bez powodu. Okazało się, że skarb państwa jest nam winien kawałek ziemi, który kiedyś tam na wojnie został utracony przez moją rodzinę i teraz mogliśmy sobie go odzyskać. Oczywiście - nie ten sam, tylko jakiś inny o takiej samej powierzchni użytkowej. Padło na kawałek pastwiska pod miastem, które kiedyś jakiś chłop (prawdopodobnie prawosławny) sprzedał państwu w zamian za wypłacanie mu dożywotniej renty. Z początku, ten kawałek ziemi był mi kompletnie obojętny, jednak w bardzo niedługim czasie zdążyłam go znienawidzić. Kiedy moi rodzice knuli sobie po swojemu, ja poznawałam nowych ludzi i stopniowo zaprzyjaźniałam się z nimi. Najbardziej z Kamilą, która mieszkała w bloku obok i jednocześnie była moją sąsiadką w ławce. Różniłyśmy się od siebie, zarówno wizualnie, jak i mentalnie, ale nie przeszkadzało nam to. Prawdę powiedziawszy, właśnie to scalało naszą relację jeszcze bardziej. Oprócz niej, w klasie miałam jeszcze Gosię i Karolinę - dwie kompletne wariatki, które najlepiej czuły się w swoim towarzystwie. I tak przeszłyśmy we czwórkę przez podstawówkę i gimnazjum, dzieląc pasje i plotkując (najczęściej u Karoliny przy herbacie). W tym czasie budował się mój nowy dom. Tak naprawdę, prace nad nim rozpoczęły się dopiero pod koniec trzeciej klasy gimnazjum, ale o tym, że kiedyś powstanie, wiedziałam dużo wcześniej. I ta wiedza mnie przerażała. Nie chciałam opuszczać swojego miejsca na Ziemii, ani zostawiać koleżanek. Nie chciałam chodzić do żadnej innej szkoły. I na szczęście, ból przeprowadzania się w czasach szczeniactwa i zmiana otoczenia w czasie trwania roku szkolnego ominęły mnie szerokim łukiem. To sprawiło, że momentalnie zapragnęłam tam mieszkać. Z resztą, jak można było mi się dziwić, przecież wreszcie miałam dostać własny pokój, który mogłam pomalować na dowolny kolor, wstawić meble i powiesić obrazki. Zaczęłam wtedy czynnie uczestniczyć w procesie wykańczania domu. Miałam jeszcze przed sobą rok mieszkania w bloku i jednocześnie pierwszy rok w nowej szkole. W tym najbardziej prestiżowym liceum. Tak, czy siak, musiałam do niego dojeżdżać, więc nie stanowiło to już dla mnie większego problemu. W dalszym ciągu utrzymywałam kontakt z ludźmi z gimnazjum - mieszkaliśmy blisko siebie i co jakiś czas udawało nam się zorganizować spotkanie w większym gronie. Ale poznałam wtedy też nowych ludzi, o których myślałam jako o ekscytujących osobowościach. Druga klasa stanęła pod znakiem długo wyczekiwanej przeprowadzki. I udało się - zamieszkałam w nowym domu, w swoim własnym pokoju. Na początku nie było tu praktycznie niczego - żadnego internetu, żadnej telewizji kablowej. Długie, zimowe wieczory spędzałam na słuchaniu radia, leżąc na dywanie. I nie było mi z tym tak najgorzej, tylko samotność nieco doskwierała. Z początku udawało mi się jeszcze podtrzymywać więzi z dziewczynami, ale potem niespodziewanie sama je poluzowałam. Nie wiem teraz, czy uczciwie byłoby to wszystko zrzucać na kanwę natłoku nauki, ciężkiego i czasochłonnego dojazdu czy jakiegokolwiek innego czynnika. Z pewnością i one się do tego przyczyniły, ale w większości to ja sama wypłynęłam, zostawiając swoje stare życie za sobą. Liceum było dla mnie czystym szaleństwem - w jednym tygodniu poznawałam swoją nową bratnią duszę, żeby w następnym musieć jej przypominać, jak się nazywam. Na początku myślałam, że to jest życie, jakiego chciałam, ale teraz już tak nie jest. Teraz, żeby wiedzieć, co u nich się dzieje, przeglądam ich profile na Facebook'u, ale nigdy nie mam odwagi do nich napisać, zapytać czy się ze mną spotkają gdzieś na mieście, albo przyjadą tu do mnie, żeby zobaczyć, jak tu ładnie.
  Napisałam to wszystko właśnie po to, żeby o tym wiedziały. Dziewczyny, jeśli kiedykolwiek to przeczytacie, wiedzcie, że w zwariowanych anegdotach o swoim starym życiu nadal nazywam Was swoimi przyjaciółkami.
  To jest dopiero pierwsza część mojej spowiedzi z przeszłości. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam, a jeśli tak, to w przyszłości postaram się pisać ciekawiej, o ile to możliwe, bo głównie będę pisać o sobie.